Grindowanie punktów doświadczenia w kliencie Steama wydaje się jedną z najbardziej bezsensownych czynności, jakim można poświęcić swój wolny czas, ale PalmDesert – pierwszy użytkownik, który wbił na swoim profilu tysięczny poziom, natychmiast zmuszając Valve do naprawy rubryki niezdolnej do wyświetlania czterech cyfr – znalazł w tym szaleństwie jakiś wyższy cel. Każdego, kto kliknie w link do jego konta, wita kiczowata okładka filmu Electric Dragon 80,000V (2001), a obok niej link do absurdalnego zwiastuna oraz nieustępliwie agresywnej, industrialowo-noise’owej ścieżki dźwiękowej. Liczba wyświetleń trailera bije na głowę każdy inny materiał dotyczący tego samego obrazu (różnica rzędu kilkudziesięciu tysięcy obejrzeń), a w komentarzach ciężko znaleźć inne hasło niż „kto od Palma?”, więc można śmiało założyć, że darmowa reklama przyniosła znacznie większy skutek, niż tarantinowski hołd dla reżysera Gakuryu Ishiiego w napisach końcowych drugiego Kill Billa. Być może prawdziwie niekonwencjonalni twórcy są dziś skazani na równie niekonwencjonalne metody marketingu.
Ishii ma wiele twarzy, ale każda z nich jest wierna punkowemu ideałowi cool. Jego kinowy debiut w postaci Crazy Thunder Road (1980) krytyk Ignatiy Vishnevetsky opisał jako „scummy rockabilly speedfreak sci-fi, w którym wszystko wydaje się pachnąć moczem i olejem silnikowym. Neonowe światła, dosadne grafitti, industrialne krajobrazy, ziarnista taśma filmowa, efekty flary, obroty kamerą o 360 stopni”. ½ Mensch (1986) jest najlepszym hołdem dla Einstürzende Neubauten, jakiego fani zespołu mogliby sobie zażyczyć, koncert w opuszczonej hucie żelaza otoczony awangardowymi performance’ami, Blixa Bargeld zderzony ze specyfikacjami technicznymi wiertarek udarowych i hipnotyzującymi choreografiami postapokaliptycznych mutantów. August in the Water (1995) to potencjalnie niewyczerpane źródło vaporwave’owych i seapunkowych wideo remiksów (szczęśliwie wciąż nieodkryte przez internet), utrzymana w klimatach New Age historia o licealnej pływaczce, która po niemal śmiertelnym wypadku osiąga wyższy poziom świadomości – tagi: astrologia, ekologia, delfiny, kamienne plemię z kosmosu, transcendencja (osiągana bardziej nieziemską ścieżką dźwiękową i senną atmosferą niż efektami specjalnymi). Gdybym jednak miał jednak za zadanie wylansować na undergroundowy hit jeden film Ishiiego, od razu wybrałbym Electric Dragon 80,000V.
Jeden z głównych powodów jest czysto cyniczny: w gruncie rzeczy jest to historia o superbohaterach, a ciężko dziś w kinie o nośniejszy temat. Ciężko jednak znaleźć w Marvelu i DC kogoś, kto jest tak naturalnie cool, co Dragon Eye Morrison, grany przez zabójczo przystojnego Tadanobu Asano (ekstrawagancki sadomasochista Kakihara z kultowego Ichi the Killer) muzyk łamane przez poszukiwacz jaszczurek. Poznajemy go, gdy jako dziecko wspina się na wysoki słup wysokiego napięcia i cudem przeżywa porażenie prądem. Jak tłumaczy widzom doktor komicznie pozbawiony przekonania w to, co mówi, ładunek elektryczny przeszył „część mózgu odziedziczoną bez zmian po naszych gadzich przodkach”, sprawiając, że w chłopcu „eksplodował zwierzęcy instynkt”. Cedzone beznamiętnie słowa popiera gigantyczną dawką szczerej energii montaż, w którym chłopiec ćwiczy sztuki walki, a każdy cios pięścią poparty jest półprzezroczystym obrazem zamachu toporem, latającego ostrza czy efektownego wystrzału z rewolweru – czysty wyraz bestialskiej siły. Szybka seria cięć przeprowadza nas przez dzieciństwo głównego bohatera, który wdaje się rok za rokiem w kolejne bójki tylko po to, by zostać poddanym kolejnym terapiom elektrowstrząsowym i raz za razem wzmacniać swoją od początku niekontrolowaną potęgę. Ratunkiem okazuje się dopiero znaleziona w dorosłości gitara elektryczna, dzięki której w końcu uczy się wyładować. Dosłownie.
– Przewodzi prąd! Gada z gadami! To jest gość! Dragon Eye! Dragon Eye Morrison!!! – woła w ramach zamknięcia tego stylowego origin story narrator z dziką ekscytacją, w której tekstowym wyrażeniu trzy wykrzykniki pod rząd są nieodzowne. Wrzeszcząc, czyta tekst z zawierających lwią część dialogów plansz, przywodzących na myśl film niemy potraktowany defibrylatorem: krótkie, animowane zdania, wijące się się na wszystkie strony i błyskające kilka razy na sekundę. Porównaniem można zresztą objąć też zdjęcia, czarno-białe, ekspresywne do granic abstrakcji, znakomicie grające światłocieniem, ale poddane wzorem bohatera agresywnej terapii szokowej. Kamera pełzająca za Morrisonem z poziomu podłogi podczas scen poszukiwania jaszczurki w miejskich zaułkach, drastycznie zwalniający i przyspieszający ruch postaci, dramatyczne pauzy i dolly shoty, fotografie poklatkowe, gry perspektywą, niskobudżetowe efekty specjalne zręcznie zakamuflowane monochromem – Ishii wkłada w grę formą wyobraźnię godną najbardziej energetycznych anime pokroju FLCL. Nie szarżuje przy tym jednak z tempem, pozwalając co chwilę widzowi odetchnąć. Biorąc pod uwagę, że przed karierą reżyserską zajmował się głównie muzyką punkową, nie dziwi, że nadał godzinnemu filmowi strukturę godną dobrego albumu muzycznego, przez co czasem obraz wydaje się tylko wizualizacją porażającej ścieżki dźwiękowej… którą zresztą nagrał sam we współpracy z Asano jako zespół MACH 1.67. Wsparł ich również Hiroyuki Onogawa, znany choćby z fascynującego i nigdy niedokończonego prototypu adaptacji BLAME!. Ich współpraca poskutkowała stworzeniem bezlitosnej ściany dźwięku, godnej uwagi nawet jako zwykły album, brzmiącej jak żywy transformator napędzający zaangażowanie widza. Cała powierzchnia Electric Dragon 80,000V skrzy, trzaska i buzuje tak mocno, jakby film bał się, że nie zasłuży na tak mocny tytuł.
W finale będący pół-zwierzęciem Dragon Eye Morrison zmierzy się z półboskim Thunderboltem Buddhą, co staje się zarówno pretekstem do znakomitych ujęć (podkreślających na zmianę dwa profile skonfliktowanego wewnętrznie Thunderbolta, jeden ludzki, drugi godny figury religijnej), jak i tematycznym sednem filmu. Znacznie prędzej niż życiową lekcję czy prowokujące tezy znaleźć można tu jednak idealne kredo stylistyczne. Dla jednych może oznaczać to idealną inspirację do własnej twórczości, życiowy wygaszacz ekranu, absolutnie osobliwy fenomen estetyczny pokroju Chungking Express, który nawet puszczony gdzieś w tle zwykłego dnia działa jak psychiczna ładowarka – dla innych będzie to po prostu doskonały materiał na awatar lub tło pod konto na mediach społecznościowych. Wszystko, byle reprezentować ideę, że forma to też treść. Aktualną zwłaszcza w czasach, gdy najprostsza oprawa profilu może okazać się najlepszą reklamą.