John Wick: Chapter 3 – Parabellum

U podłoża fenomenu Johna Wicka zawsze tkwił sardoniczny dystans autorów i fandomu, który nie pozwalał mi na bezkrytyczny zachwyt. Jego origin story w postaci „zabili mu psiaka, on zabije ich wszystkich” to jedna sprawa, ale sama kreacja niezwyciężonego zabójcy kontrastująca imidż Keanu Reevesa – wewnętrzne zen, melancholijne wyobcowanie, aseksualny romantyzm, aurę najmilszego poczciwca pod słońcem, specyficzny i nierzadko nieprzyjemnie wyśmiewany styl gry aktorskiej – z nagłymi wybuchami bezlitosnej furii też pełna jest hipsterskiej ironii, która na dłuższą metę zaczyna męczyć. W pierwszej części, przyjemnie minimalistycznej w kwestii konstruowania tła fabularnego, łatwo było to zignorować i pośmiać się ze świeżego żartu. “Dwójka” przez znacznie większy nacisk na budowanie komiksowego świata ryzykowała przeciążenie dowcipnego fundamentu, ale dzięki nadal najlepszym w całej trylogii scenom akcji (efektowny finał w muzeum jako butna deklaracja, że choreografia walk to sztuka jak każda inna) oraz przekonującemu tragizmowi głównego bohatera okazała się godną kontynuacją. Zakończenie, w którym Wick w wyniku własnych słabości zostaje skazany na wieczną walkę przeciw całemu światu, było zaskakująco szczerym emocjonalnie pożegnaniem z postacią i potencjalnie godnym pożegnaniem z serią.

Trzecia odsłona kompletnie nie potrafi odzwierciedlić uroku tej poważnej sekwencji. Ba, cała pierwsza połowa skupiona jest na mozolnym odkręcaniu kabały, w którą wpakował się protagonista, a druga na równie mozolnym kładzeniu gruntu pod kolejną część – “bellum” w tytule jest mocno mylące, wojna o Nowy Jork jest dopiero planowana. Scenarzyści nie potrafią nijak tchnąć w Johna Wicka autentycznego rysu psychologicznego czy motywacji, z którą można by sympatyzować. Zapytany o to, czemu tak mocno walczy o przetrwanie, odpowiada nieprzekonująco “by zachować na tym świecie wspomnienie o mojej zmarłej żonie” i nigdy nie daje do zrozumienia, co uważa o tym, że każdy przyjaciel, który pomógł mu przeżyć, został w wyniku przysługi (nierzadko wymuszonej, Wick kolekcjonuje tutaj długi z bezwzględnym zacięciem komornika) okrutnie pokrzywdzony. Reeves gra tu chodzący dowcip o brutalnej puencie, kreskówkowego zabójcę-celebrytę, który na zwinniejszych przeciwników-fanbojów reaguje westchnieniem wyrażającym w pełni kryzys wieku średniego i który odbija się bezwładnie między kolejnymi scenami strzelanin czy mordobić niczym bohater kiepskiej gry wideo. Dałoby się to może ocalić, gdyby scenariusz miał jakiekolwiek tempo czy interesującą strukturę, ale to ciąg luźno powiązanych ze sobą epizodów, które mają przede wszystkim usprawiedliwić następne masakry i przygotować podwaliny pod rozmaite spin-offy oraz kontynuacje. To “budowanie światów” w typowo nerdowskim pojęciu, żmudne rozwijanie lore i Wikii zamiast przedstawiania angażujących wydarzeń, które mają znaczenie dla tej konkretnej historii. Choć ubóstwiam Halle Berry, jej wątek jako kobiecego odpowiednika Reevesa nie ma tu żadnego znaczenia poza ustawieniem jej przyszłych występów (i został ewidentnie napisany pod Carrie-Anne Moss, którą reżyser Chad Stahelski kolekcjonujący aktorów z “Matriksa” próbował jeszcze niedawno przekonać, by dołączyła do serii).

Czuć w tym wszystkim strategię przygotowywania wiecznego serialu pokrewną uniwersom Marvela i DC, ale przecież w Wicku zawsze były i są kluczowe sceny akcji, które tradycyjnie zostawiają kino superbohaterskie daleko w tyle. Kaskaderka z prawdziwego zdarzenia, widoczne owoce szkolenia aktorów w sztukach walki i obsłudze broni, czytelna i przemyślana choreografia, reżyseria podkreślająca wagę i ryzyko towarzyszące każdej walce na śmierć i życie, CGI wykorzystywane tylko jako wisienka na torcie. Film otwiera się hołdem dla Bustera Keatona (wielki nowojorski telebim wyświetla kultową scenę z lokomotywą z “Generała”), czym twórcy chcą dać widzom do zrozumienia, że są świadomi, jak bardzo komediowy rytm jest ważny dla scen spektakularnej przemocy – i zaraz potem wykorzystują tę wiedzę w praktyce, pokazując nam scenę walki na noże w ciasnym korytarzu, która dzięki idealnemu tempu wymian ciosów i zaskakującemu wykorzystywaniu rekwizytów natychmiast dołącza do panteonu najlepszych scen w kinie akcji XXI wieku. Z drugiej strony wykonanie starć jest w “Parabellum” nierówne jak nigdy: chwilę potem zostajemy poczęstowani bodaj najgorszą strzelaniną w serii, czyli ucieczką z bazy na Bliskim Wschodzie, sekwencją, która tylko z rzadka bawi nietypową egzekucją przy wykorzystaniu psa bojowego, a zazwyczaj nuży monotonią godną gry wideo i niekończącym się rozstrzeliwaniem identycznie wyglądających przeciwników wyskakujących zza każdego winkla.

To ewidentny ukłon dla strzelanin AAA z siódmej generacji konsol – podobnych, na szczęście bardziej udanych hołdów jest tu zresztą masa, od sceny pościgu na motorach skopiowanej bezczelnie z niedawnego koreańskiego hitu “Pani Zło” przez pojedynek mano a mano z gwiazdorami “The Raid” po zainspirowany anime finałowy pojedynek z Markiem Dacascosem, niedocenianą ikoną kina akcji direct-to-video z lat dziewięćdziesiątych (jego „Drive” to arcydzieło klasy B). Stahelski ewidentnie jest ekspertem swojego gatunku, ale chciałoby się, żeby zdołał jeszcze udowodnić, że potrafi być też innowatorem. Najbliżej do etykietki “nowej jakości” zbliża się ostateczne starcie w komnacie otoczonej monstrualnymi, wielobarwnymi ekranami, czysta radość z gry światłem, cieniem i ruchem w abstrakcyjnej przestrzeni – ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że to tylko wariacja na temat wieńczącej poprzednią część masakry wewnątrz instalacji artystycznej i że gagi pokroju Reevesa teleportującego się za plecy wojownika ninja zbliżają się niebezpiecznie blisko do autoparodii. Kultura remiksu, ciągły autoironiczny humor podważający fabularne stawki, budowania franczyzy zamiast zamkniętej, pełnowartościowej konstrukcji fabularnej. Sceny akcji w “Parabellum” nadal satysfakcjonująco ukazują morderczy balet gun-fu i konsekwencje przemocy, ale coraz ciężej pozbyć się uczucia, że ich otoczce już niedaleko do blockbusterowych uniwersów, które w ostatnich latach bezwzględnie zmonopolizowały lwią część sal kinowych.

★★★

(Up. 26/05/2019: Im dłużej myślę o tym filmie, tym bardziej boli mnie każda scena akcji po tej pierwszej z nożami, tym bardziej boję się wrócić do poprzednich i tym bardziej wydaje mi się, że Stahelski nie stworzy nigdy arcydzieła, bo nie ma w nim ani nutki szczerego sentymentalizmu.)