Zaczynając seans miałem spore nadzieje (zwiastun z Nicolasem Cage’em mszczącym się za ukochaną na demonicznym kulcie był więcej niż obiecujący), przy klimatycznym otwarciu ze „Starless” King Crimson byłem optymistą, przy napisach końcowych mój humor był zrujnowany. Tak cynicznej próby skonstruowania filmu przeznaczonego na wieczorne seansy festiwalowe dawno nie widziałem. Częstotliwość nieszczerych kempowych zagrywek, w oczywisty sposób kalkulowanych pod widzów bezbronnych wobec kiczu klasy B, można chyba odmierzać metronomem: wyglądający na przygłupa sługus zasuwa i odsuwa samochodową szybę podczas sceny przyzwania piekielnych monstrów, 90 sekund, półnagi przywódca kultu próbuje uwieść uwięzioną kobietę na znajomość Carpentersów, 90 sekund, główny bohater ledwo unika gwałtu nożem w kroczu, i tak dalej.
Nie zrozumcie mnie źle, wiele osób, zwłaszcza solidnie wstawionych i w odpowiednim towarzystwie, będzie wybuchało śmiechem raz za razem. Ja nie potrafiłem, bo czułem, że film nawet nie próbuje uwierzyć w swój przekaz, a od razu usiłuje się tanio wkupić w moje łaski poprzez wyśmiewanie swojej treści od góry do dołu. Nastawione na nerwowe chichoty dialogi podważają każde zagrożenie – pierwsze linijki Nicolasa Cage’a porwanego przez sadomasochistyczne czarty wyjęte żywcem z powieści Clive’a Barkera to między innymi „Pochlastałeś mi ulubioną koszulkę!” i „Ty nikczemna śnieżynko!”. To nie Cage, który aktorskimi szarżami skutecznie znajduje człowieczeństwo w swojej postaci (jak choćby w „Złym poruczniku”), to Cage z internetowych dowcipów, nie osoba, a generator memów, zbiór maniakalnych grymasów i gwałtownych wrzasków. Cała estetyka „in your face!” wydaje się tu nastawiona na udostępnienia w social media – nacisk na nudne symetrie, kłęby dymu i stroboskopowe światła zastępujące scenografie z prawdziwego zdarzenia, częste próby pogłaskania nostalgicznych ejtisowców po główkach odwołaniami do stylizacji kojarzonych z magazynem Heavy Metal – niemniej żaden obraz nie jest podparty szczerą, przekonującą emocją, to giallo dla ubogich. Ale nieważne, kto zobaczy na Tumblrze lub Twitterze gify pokroju tego z Cheddar Goblinem, szkaradnym stworkiem obrzygującym dzieci strumieniami sera żółtego, od razu będzie kupiony przez marketingowców.
Ktoś nastawiony na „prostą zabawę” powie, że brzmi to jak szukanie dziury w całym i przekombinowana analiza. Największy problem „Mandy” tkwi jednak w tym, że pozostawia na taką bardzo dużo czasu. Gwóźdź programu w postaci rzezi kultystów i demonów zaczyna się po ekranie tytułowym, który pojawia się dopiero w osiemdziesiątej minucie, a cały film trwa dwie godziny. Wszystko, co widzimy wcześniej, to bardzo, ale to bardzo niespieszne zarysowywanie tła konfliktu. Może i pomaga to momentami zbudować konkretną atmosferę, ale ciężko pozostać zainteresowanym, gdy wycięte z tektury postaci nie mają żadnych głębszych motywacji, rytm montażu jest żółwi i monotonny, a tematycznie nie da się znaleźć tu praktycznie nic (widziałem dwie sprzeczne tezy o mizoginii i krytyce toksycznej męskości, ale wydaje mi się, że ich autorzy bardzo optymistycznie przypisują reżyserowi jakiekolwiek przekonania). Choć nieodżałowany kompozytor Jóhann Jóhannsson stara się jak może, by wciągnąć nas w ten świat doomowymi gitarami i ukłonami w stronę horrorowych syntezatorów Johna Carpentera, myśli i tak zaczynają błądzić tak daleko, że ciężko im wrócić do masakry w ostatnie 40 minut. Ale nawet gdy się uda, to trzeci akt wciąż jest flegmatyczny, to nadal grindhouse łudzący się, że jest arthouse’em. Jeśli po kulminacyjnej scenie szermierki gigantycznymi piłami łańcuchowymi myślę, że było „w porządku” i że poprzedniego dnia oglądałem trzy mecze wrestlingowe budujące napięcie znacznie lepiej (nie mówiąc już o klasyce kina akcji), coś musiało pójść bardzo, ale to bardzo nie tak. Co konkretnie, wyjaśnił powrót do zalinkowanego powyżej energetycznego zwiastuna po napisach końcowych: marketingowcy znacznie lepsi są w robieniu zwiastunów, niż filmów.