Morvern Callar

Morvern Callar to młoda dziewczyna, która pracuje w szkockim supermarkecie, marzy o podróżach za granicę i trzyma zwłoki swojego chłopaka w przejściu między przedpokojem a kuchnią. James poderżnął sobie żyły w noc Bożego Narodzenia. Nie wyjaśnił, jakie miał ku temu powody, a spreparował jedynie na ich wspólnym komputerze notkę, wedle której „czuł, że to właściwa decyzja”. Zostawił po sobie manuskrypt nieopublikowanej powieści (z prośbą o zaprezentowanie go wydawcom), oszczędności na pochówek i kilka świątecznych prezentów dla ukochanej. Ta jednak zamiast zamiast zadzwonić do zakładu pogrzebowego udaje się najpierw do pubu, a następnie na huczną imprezę. Fabuła jako związek przyczynowo-skutkowy kolejnych wydarzeń jest tu drugorzędna. Kluczowym elementem układanki jest sama Morvern, która ani twarzą, ani dialogami nie daje sobie poznać, co motywuje ją do zaprzeczenia typowemu schematowi żałoby tak bardzo, jak to tylko możliwe. Jedyną wskazówką jest mixtape, który denat wraz z walkmanem zostawił pod choinką, Tylko utwory Can, Stereolabu czy Boards of Canada – puszczane przez bohaterkę w kluczowych scenach – przez kilkadziesiąt sekund pozwalają widzowi domyślać się, co dzieje się za jej pozbawioną zazwyczaj wyrazu twarzą.

Pierwsze pół godziny filmu to kompilacja typowo smętnych widoków z życia brytyjskiej klasy pracującej: odrapanych łazienek, działów mięsnych w marketach, babcinych salonów i poimprezowych bladych świtów nad wiejskimi ścieżkami. Reżyserka Lynne Ramsey dzięki oku wytrawnego fotografa nieustannie znajduje w tych obrazkach dyskretne piękno, ale nawet gra kolorami i światłem nie jest w stanie ukryć, jak przytłaczająca monotonia tkwi w takim życiu. Kiedy więc Morvern decyduje się pokroić Jamesa na plasterki, zakopać wyciągnięte z wanny kawałki zwłok za miastem, a następnie zaoszczędzone w ten sposób pieniądze wydać na wyjazd do Hiszpanii z najlepszą przyjaciółką, tak naprawdę dość ciężko ją potępić. Albo protestować, kiedy zgodnie z życzeniem chłopaka wysyła jego książkę do wydawcy, tyle że pod swoim własnym nazwiskiem. James przygotował jej wszystkie rekwizyty potrzebne do odgrywania łkającej wdowy pielęgnującego dziedzictwo ukochanego, ale właściwie dlaczego miałaby się zgodzić na tak niespodziewanie narzuconą rolę? Zwłaszcza, gdy może wyrwać się z rutyny, która prawdopodobnie przyczyniła się do śmierci jej byłego?

Z czasem jasne staje się, że „Morvern Callar” to nie do końca historia o żałobie. Przynajmniej nie w tym tradycyjnym znaczeniu, ale na to wskazywały już skąpane przygasającym światłem lampek choinkowych, pokiereszowane zwłoki zostawione w przedpokoju. W świetnym tekście o niedawnym „Personal Shopper” David Ehrlich zauważa, że „w żałobie najpierw dostrzegamy wszystkie sposoby, w jakie ktoś zniknął z naszego życia, ale w końcu dostrzegamy wszystkie sposoby, w jakie ta osoba wciąż z nami jest”. Tymczasem Morvern podchodzi do śmierci Jamesa bardziej jak do rozpadu związku. Zresztą sama tak to określa, okłamując najlepszą przyjaciółkę, że chłopak postanowił ją zostawić i wyjechał nie wiadomo gdzie. Wieść o jego zdradzie przyjmuje spokojnie, a przeprosiny jego kochanki z głupkowatą miną. Prawdopodobnie już jakiś czas spodziewała się, że jej relacja jest skazana na porażkę („nie próbuj nawet zrozumieć” w liście samobójczym łatwo zinterpretować jako samolubny, protekcjonalny komentarz intelektualisty do dziewczyny z supermarketu).

Kiedy więc James znika, nie próbuje celebrować jego pamięci, a wszystkie zostawione przez niego wspomnienia przerabia na swoją modłę. Widać to zwłaszcza w tym, jak twórczo reinterpretuje jego mixtape – przy „Hold of Death” Lee Perry’ego uprawia seks z nieznajomym turystą opłakującym matkę, a „I’m Sticking With You” The Velvet Underground wykorzystuje jako urocze tło do rozczłonkowywania truchła w łazience. Można pokusić się o stwierdzenie, że Morvern masakruje nie tylko samego delikwenta, ale też wspomnienia o nim. Tak, jak niemal każda osoba lecząca się z rozstania, w pewnym momencie postanawia zatrzeć wyidealizowany wizerunek partnera i wyciągnąć z relacji tylko to, co najlepsze. Wzbogacona o ten bagaż żyje dalej, silniejsza, bardziej pewna siebie, bardziej cool. A jednocześnie coraz bardziej tajemnicza – gdy film porzuca szarą Szkocję na rzecz luksusowych kurortów i słonecznych bezdroży Hiszpanii, budzącej się powoli prawdziwej natury głównej bohaterki nie mogą rozszyfrować ani zachwyceni jej książką wydawcy, ani jej najlepsza przyjaciółka Lanna, ani widz. W ostatniej scenie patrzymy, jak przemierza dziko roztańczoną salę klubową, kołysząc się powoli do puszczonego z walkmana The Mamas & The Papas. W pełni zadowolona z własnego towarzystwa, niezważająca na świat zewnętrzny. Uzbrojona w pokój ducha, którego tajemnicy można się tylko domyślać z kolejnymi seansami i o który po własnych rozstaniach można się tylko modlić.

Choć kto wie, może czasem wystarczy pozbyć się zwłok byłego z przedpokoju.


Morvern Callar, 2002, reż. Lynne Ramsay (★★★★★)