To nie jest tak, że nam się nie chce. Wręcz przeciwnie. Bardzo nam się chce, ale – jak pewnie się domyślacie – nie ma kiedy. A to trzeba obejrzeć jakieś dobre seriale, żeby być na czasie, a to pójść na kolejny żenujący film o mieczach świetlnych, a to zrobić ze sto nadgodzin w miesiącu. I tak potem ten czas płynie, znika, aż okazuje się, że człowiek znowu nie zagrał nawet w połowę z tego, w co chciał zagrać – a jak zagrał, to do połowy co najwyżej, bo dalej nie było czasu, albo nie było warto.
W moim przypadku kluczową rolę w tym długaśnym milczeniu odgrywa też to, że od paru lat autentycznie cieszą mnie skarpetki jako prezent na święta, a do tego przestały mnie irytować dyskusje o polityce, na które – tradycyjnie – każdy stosunkowo młody człowiek powinien reagować alergicznie. Bo okazuje się, że, jak już się co chwilę roni te smutne łzy przy płaceniu podatków, to u człowieka może przy okazji wystąpić niepożądany efekt uboczny: objawienie, że niewiele jest na świecie rzeczy, które są interesujące bardziej od polityki i ekonomii… bo też niewiele innych rzeczy ma faktyczny wpływ na nasz świat i nasze życie.
A gry i gracze, jak wiemy, mają na te akurat tematy totalną alergię, bo giereczki mają być eskapistyczną rozrywką, która do naszego życia wnosi głównie DOBRĄ ZABAWĘ. Problem w tym, że ja się chyba po prostu nie lubię DOBRZE BAWIĆ, bo z roku na rok gram coraz mniej i nic nie jestem w stanie na to poradzić.
No ale rok się kończy, zaraz będziemy tańczyć do słabych piosenek, strzelać petardami (oby wam ręce pourywało) i liczyć sekundy do 2020 popijając przy tym Igristoje, więc spróbujmy zerknąć, co tam się w tym roku w giereczkowie wydarzyło.
A tak naprawdę będzie w stu procentach osobiście, bo 2019 był… specyficzny.
STYCZEŃ
W listopadzie 2018 przeprowadziłem się do Krakowa, zeszłorocznego Sylwestra z kolei spędziłem we Lwowie. U znajomych, którzy urządzili sobie śliczne mieszkanie na ostatnim piętrze bloku – dobudowanym niedawno do tego bloku piętrze, warto wspomnieć. Nie wiedziałem, że takie rzeczy się faktycznie na świecie dzieją, ale z miejsca stałem się fanem tej fantazji, odwagi i brawury, której widocznie nie da się z plemion słowiańskich wyplewić absolutnie niczym. W sensie: tam po prostu dokleja się do budynków kolejne piętra. I nieważne, czy budynek jest do tego przystosowany czy nie. Budynek to budynek – ma stać i nie marudzić.
Jak na kilkanaście osób stłoczonych w jednym miejscu przystało, każdy pił coś innego, każdy jadł coś innego – i pierwszy raz miałem okazję chodzić po Lwowie z wegetarianami. Trudno było co chwilę nie myśleć o tej scenie z „Wszystko jest iluminacją”.
Każdy słuchał też czegoś innego więc obok obowiązkowej w tych czasach przejażdżki po k-popie przynajmniej udało mi się usłyszeć po raz pierwszy parę dobrych ukraińskich projektów, jak chociażby Dakhabrakha. I wszystko było w tego Sylwestra super, aż okazało się – około trzeciej czy czwartej rano po powrocie do mniej zatłoczonego mieszkania, docelowego miejsca spania – że drzwi antywłamaniowe mogą być montowane krzywo, przez co nie należy kręcić kluczem więcej niż wskazana przez właściciela liczba razy.
Nieważne.
Styczeń był dobrym startem tego roku, bo od razu pozbawił złudzeń, że już-teraz-zaraz będzie dobrze. Nie wiem czy pamiętacie, ale Trump zamknął rząd na ponad miesiąc i przywitał gości w białym domu ucztą z McDonalda. Po raz kolejny ustawił poprzeczkę klasy i wyszukania w polityce światowej na poziomie, do którego – jak po raz kolejny miałem nadzieję – nikt inny się nie zbliży przez długi czas. Zapomniałem, że na tego typu życzeniozę już o wiele za późno i oto upływa nam kolejny rok, który da się streścić dwoma cedzonymi przez zęby słowami – „jebani debile” – służącymi za idealne podsumowanie debat i decyzji politycznych, z którymi mieliśmy przez ostatnie dwanaście miesięcy do czynienia.
Ale – wracając do spraw ważnych – styczeń był dobry też dlatego, że wtedy oficjalnie wypuszczono SLAY THE SPIRE. Jedną z nielicznych karcianek, w które chce mi się grać, czy w ogóle kiedykolwiek dobrze mi się grało. Jest przystępna, jest przyjemna, jest szybka i nie muszę zawracać sobie przy niej głowy prowadzeniem na boku Excela z rozpiską decków i innych mądrych rzeczy, które kompletnie mnie nie interesują i nigdy nie interesowały.
Przy czym, delikatnie mówiąc, zupełnie nie jestem przekonany do typowej dla nowoczesnych indyków „przypadkowości” większości rzeczy, które się na ekranie w tej grze dzieją – projektów przeciwników czy dziwacznej linii fabularnej – ale dzięki temu przynajmniej mogę nawet nie udawać, że mnie w ogóle obchodzą, bo skoro twórcy nie podchodzą do tematu poważnie, to ja też nie muszę. W sensie: nie widzę wartości dodanej w zajmującym pół ekranu wielorybie (nie pamiętam nawet czy to był wieloryb w sumie, tak bardzo mnie to nie interesuje) poza śmieszkami-heheszkami, które wystarczą na dwie i pół sekundy. Widzę za to brak chęci do zrobienia czegoś, co ma ręce i nogi w każdym swoim aspekcie (ale mimo wszystko słaby ze mnie postmodernista więc może po prostu czegoś nie rozumiem).
No ale skoro takie jest aktualnie dominujące podejście do narracji w większości uwielbianych przez media indyków, to pewnie marudzę bez sensu – nieważne. Ważne jest to, że Slay The Spire dostaje order fajności na miesiąc styczeń, bo do tej pory zdarza mi się je odpalić i dobrze przy nim bawić, a większość gier o takiej żywotności nawet nie ma co marzyć.
Co przypomina mi, że niedawno wyszło na Switcha więc czas otworzyć portfel po raz drugi.
LUTY
W Krakowie mieszkałem, bo dołączyłem do DRAW DISTANCE – jeszcze do niedawna znanego głównie z Serial Cleanera i najgorszej nazwy, jaką ktokolwiek na Ziemi słyszał. Na szczęście udało się tę nazwę zmienić, a razem z nią praktycznie całe studio, ale na te historyjki jeszcze przyjdzie czas.
Luty pamiętam głównie z tego, że byliśmy bardzo głęboko zakopani w problemach, jakie sprawiała produkcja RITUAL: CROWN OF HORNS – lepieniu jak najlepszej gry z resztek tego, czym była parę miesięcy wcześniej, a co zostało dosyć spektakularnie zaorane.
Niewiele jest lepszych rzeczy, które można zrobić z grą, która mieli się w produkcyjnym piekle, niż podejść do niej z maczetą i wycinać. To nie jest łatwe, szczególnie dla osób siedzących w tym piekle od dłuższego czasu, bo w pewnym momencie po prostu traci się perspektywę – cały czas widać na horyzoncie moment, w którym ten kolejny niegotowy ficzer zacznie wreszcie wyglądać dobrze, ale ten moment nigdy nie nadchodzi, bo niegotowych ficzerów jest osiemdziesiąt, a czasu za mało na zrobienie dobrze chociażby ośmiu.
Jak kiedykolwiek będziecie w takiej sytuacji: maczeta w łapę i wycinać.
Problem w tym, że większość tego typu przeróbek wymusza wiele potężnych rozkmin – w efekcie to po prostu powrót do pre-produkcji, tyle że w momencie, kiedy pacjent leży z wielką dziurą w brzuchu, a połowa jego wnętrzności leży w słoikach obok stołu. Chciałoby się usiąść i pomyśleć, jak te elementy z powrotem złożyć dobrze, ale nigdy nie ma na to czasu (bo skoro doszło już do tak drastycznych operacji, to znaczy, że coś się wysypało przynajmniej jeden etap wcześniej).
Moje podejście do tego, jak radzić sobie w tej sytuacji: yolo i do przodu.
W lutym pędziliśmy więc na termin, bo po styczniowym demie okazało się, że gra rokuje dosyć nieźle. Na szczęście Kraków też rokował dla mnie całkiem nieźle – szczególnie dlatego, że ma świetne knajpy i fantastyczne kluby. Mieszkałem jakieś dziesięć minut z buta od Kwadratu, który nagłośnieniem wygrywa z większością miejscówek, w jakich w tym kraju organizowane są koncerty. Byłem tam na przeróżnych zespołach i nigdy się dźwiękiem nie zawiodłem, co zdarza się dosyć rzadko, bo z reguły na koncertach po prostu gówno słychać. Jeżeli za dół skali, ocenę w okolicach 1/10, przyjmiemy katastrofę, jaką był Bauhaus we wrocławskim „Centrum Koncertowym A2”, to Kwadrat nigdy nie zszedł poniżej 9/10.
IAMX nie należy do moich ulubionych zespołów głównie dlatego, że gra – jak na mój plebejski gust – trochę za dobrze. Nie jestem też życiowo fanem wysokich wokali, a Chris Corner wyciąga takie góry, że jeszcze trochę i mogliby zostać pierwszym zespołem grającym muzykę głównie dla psów. Oczywiście żartuję, bo aż tak źle nie jest, ale ważne jest to, że warsztat tego gościa jest niewiarygodny – i słychać to na koncertach.
Kiedy wiesz, że tak dobra technicznie kapela gra w tak świetnie nagłośnionym klubie – tutaj Kwadrat – to się nie zastanawiasz, tylko idziesz. Nie spodziewałem się, bo ich pierwszy koncert, który widziałem aż tak dobry nie był, ale w Krakowie pozamiatali totalnie. I to zawsze cholernie miłe, kiedy zespół, na który się nie czeka zaskoczy tak bardzo – czuć było niewiarygodną energię i niesamowity klimat, który udzielił się też zespołowi (bo, co jak co, ale wokaliści takich kapel rzadko kiedy skaczą w tłum).
Chociaż teoretycznie można powiedzieć, że IAMX to takie dużo lepsze Placebo, to w praktyce IAMX brzmi jak dobre Placebo częściej niż Placebo brzmi jak dobre Placebo, a przez większość czasu jest po prostu unikatowym, świetnym zespołem. I załączam debiut, bo a) jest najłatwiejszy w odbiorze, b) uwielbiam.
I trzymając się muzyki: bezapelacyjnym zwycięzcą lutego, ale też jedną z gier roku, okazało się APE OUT.
Pisałem o nim w CD-Action jakoś w tym stylu:
Mam słabość, totalną słabość, do gier bezkompromisowych – do pomysłów zrealizowanych bez oglądania się na kogokolwiek, od początku do końca stworzonych tak, jak sobie twórca wymyślił. Ape Out jest w stu procentach właśnie takim tworem: albumem jazzowym generowanym w czasie rzeczywistym przez gracza. Gracza biegającego po prostych mapach wielką małpą, rozsmarowującego po ścianach próbujących ustrzelić go wrogów. (…) I biegasz tak przez 15-30 minut na rozdział, starasz się unikać wszystkiego albo – wręcz przeciwnie – zabijać wszystko, co stanie ci na drodze i jak skończysz “płytę”, czujesz zmęczenie. Takie dobre zmęczenie, bo właśnie przesłuchałeś fantastyczny album jazzowy, który sam pomogłeś tworzyć – jesteś instrumentem, a cała ta gra to niesamowite jam jession. Zresztą – równie dobrze można powiedzieć, że to jazzowa gra rytmiczna, czyli nie ma żadnego znaczenia jak bardzo jesteś poza rytmem, znaczenie ma to, co poza tym rytmem grasz i jak dobrze siedzi to w całości utworu. W Ape Out wszystko siedzi idealnie.
I ciągle się pod tym podpisuję. To jeden z niewielu naprawdę udanych eksperymentów, które w tym roku nasza branża z siebie wypluła, więc słabo by było chociaż nie sprawdzić, o co chodzi. W sensie: są rzeczy, których nie można odpuszczać – w giereczkowie takimi rzeczami są bezkompromisowe produkcje, które nie oglądają się na żadne pierdołowate „tak się robi, tak się nie robi” – bo jak się je odpuszcza, to potem nikt nie próbuje robić czegoś równie dobrego.
A jak nikt nie próbuje robić rzeczy równie dobrych, to lądujemy w świecie wypełnionym miałką papką. Inaczej: w świecie, w którym piosenki Billie Eilish mają po 200 milionów wyświetleń na Jutubie.
W każdym razie – lepiej odpuszczać sobie rzeczy miałkie niż rzeczy dobre. Dobrze jest więc, na przykład, raz na jakiś czas dotrzeć na koncert słoweńskiego LAIBACH. Nie wiedziałem czego spodziewać się po ich ostatnim występie we wrocławskim Starym Klasztorze (rok wcześniej grali głównie świetnego „Zaratustrę”), ale można było się spodziewać, że będzie miało to związek z ich występem w Korei Północnej – i rzeczywiście set był wokół tego rozpisany.
Tak, w Korei Północnej, dobrze przeczytaliście. To pierwszy zespół z naszych kręgów kulturowych, który tam cokolwiek zagrał – co jest tym bardziej zabawne, że Laibach jest od początku swojej kariery konsekwentnie anty- w stosunku do chyba wszystkiego, czym jest Korea Północna.
Jeżeli nie słyszeliście o tym absurdalnym wydarzeniu, to TUTAJ znajdziecie bardzo ładny wywiad, w którym muzycy opowiadają o tym doświadczeniu. Mnie za każdym razem rozwala zakończenie tej rozmowy:
Finally, what did North Korean civilians think of your music after the concerts?
There was this brilliant quote by an elder Korean citizen. After the show, he told us, “I didn’t know that such music existed in the World and now I know.”
A jeżeli nie mieliście wcześniej okazji w ogóle ich posłuchać: Laibach jest super, polecam. Szkoda, że zna się ich głównie jako tło muzyczne do „Iron Sky”, bo jak coś jest zaszufladkowane jako „muzyka w tle jakiegoś filmu”, to raczej się nie grzebie głębiej. A szkoda, bo to taki Rammstein dla dorosłych (przy czym byli dla Rammsteina jedną z największych inspiracji), bo nie dość, że w koncepcji/tekstach mają o wiele więcej do przekazania, to jeszcze nie zamknęli się w jednej stylistyce i co chwilę robią coś nowego. Czasami błądzą, czasami wypuszczają prawdziwe perły, czasami nie wiadomo, o co im w ogóle chodzi, ale i tak warto, bo niewiele równie bezkompromisowych zespołów zostało na tej planecie.
MARZEC
Nie ma co czarować – marzec zdominowało Sekiro. Obiecywałem sobie, że nigdy nie będę recenzować już kolejnych Soulsów, ale człowiek jest zwierzęciem raczej niemądrym i na błędach się uczyć nie potrafi. Wrażenia spisałem w CDA w stanowczo za długim tekście (wysłałem pięć stron – dwadzieścia tysięcy znaków – a i tak skracałem chyba z ośmiu), który zaczyna się tak:
Parafrazując jednego z producentów psiej karmy przypomnę wam, że „chihuahua zupełnie nie zdają sobie sprawy ze swego niewielkiego rozmiaru. To odważne, energiczne i pewne siebie psy, które potrzebują konsekwentnego i łagodnego szkolenia”. Jeżeli mieliście kiedykolwiek do czynienia z tą rasą to wiecie dobrze, że te małe niepozorne kulki są agresywne jak cholera – ale nikt nie zwraca na to uwagi, bo no bądźmy poważni: co ci zrobi pies, którego przecież zabijesz, jak na niego usiądziesz przez przypadek, bo się zakopał gdzieś w kocu na kanapie.
Japońskie słowo „Sekiro”, imię głównego bohatera nowej gry From Software, oznacza jednorękiego wilka. Ma to sugerować – parafrazując tym razem Wikipedię – niezależność, zamiłowanie do wolności i bezkresnych przestrzeni, drapieżność i siłę. Po ponad 50 godzinach spędzonych przed telewizorem zdecydowanie skłaniam się do tego, że następca Soulsów i Bloodborne’a nazywa się tak, jak się nazywa tylko dlatego, że napis „Chihuahua”, oddając charakter rozgrywki o wiele lepiej niż jakiekolwiek Wilki, na okładce wyglądałby trochę idiotycznie.
I nie ukrywam, że zmęczyła mnie ta gra. Trudno mi się naprawdę porządnie wciągnąć w soulsopodobne tytuły, bo po prostu nie mam na to czasu – a jak mam czas, to nie mam ochoty obrywać po zębach. Dosyć nostalgicznie wspominam już ciśniecie w „jedynkę” w redakcji CDA, albo noszenie konsoli z „dwójką” z roboty do domu, z domu do roboty, z roboty do domu, i tak przez ładnych parę dni w kółko, żeby wyrobić się z recenzją na termin, ale jednocześnie już chyba przestałem się łudzić, że dopóki będę w tej branży pracować, to w jakąkolwiek grę znowu wkręcę się tak bardzo.
Wpadłem w najgorszą możliwą pętlę: robię gry więc nie mam czasu/siły grać w gry. Odpalam różne rzeczy na pół godziny albo godzinę, żeby zobaczyć, o co w nich chodzi, a potem leżą w kącie, bo z reguły chodzi w nich dokładnie o to samo, o co chodziło w setce innych. I muszą być naprawdę absurdalnie dobre, żeby mi się chciało do nich wrócić (a innych nie odpalam w ogóle, bo wiem, że nie będę mieć czasu). W ten sposób albo dostaję coś do recenzji i spędzam czas przy szrocie pokroju Gris albo wydaję hajs i gry leżą, bo a) nie ma po co w nie grać, bo już w nie grałem, tylko że się inaczej nazywały (jak ostatni Spider-Man), albo b) czekają na lepsze czasy, które cholera wie kiedy nadejdą (Death Stranding).
No jak się nie obrócisz dupa z tyłu.
Siłą rzeczy, mając w marcu do zrobienia Sekiro i kolejny miesiąc zmagań z Ritualem na głowie, nie miałem wiele czasu na granie w coś więcej. Miałem za to parę wolnych wieczorów, a w Krakowie pojawiło się parę dobrych zespołów, z czego SPIRITUAL FRONT był chyba najmilszym zaskoczeniem.
Nigdy fanem nie byłem, bo – poza „Jesus Died In Las Vegas” – wydawało mi się, że chłopaki, jak większość podobnych im zespołów grają raczej bezpłciowe gotycko-harcerskie przyśpiewki o okładaniu dziewcząt pejczem i złamanych sercach, ale się zaskoczyłem bardzo. Bo może i coś tam o tych pejczach i sercach śpiewają, może i jest z tego trochę ognisko pod Sandomierzem, ale robią to na żywo tak dobrze, że wszystko im wybaczę. Goście weszli na scenę i mieli publikę w garści po jednym kawałku. To się naprawdę rzadko zdarza.
Jako support grało polskie Them Pulp Criminals, których pierwszy raz widziałem, ale na nich przyjdzie czas trochę później. Generalnie: działo się to w Alchemii na krakowskim Kazimierzu i a) to knajpa, w której jest sala dla palących, b) obok mają Alchemię Od Kuchni, gdzie robią świetne żarcie, c) przez kolejny tydzień nuciłem „Disaffection” i „Vladimir Central”. Nie ma opcji, żebym opuścił ich kolejny koncert.
KWIECIEŃ
W kwietniu nie grałem w nic, bo spędziłem parę dni poza naszym smutnym krajem, a potem trzeba było to odrobić w pracy, bo zbliżaliśmy się do wydania Rituala w Early Accessie. To jest dla mnie ciekawa sprawa, ten Early Access, bo ciągle nie wiem, czy wypuszczanie w tej formie rzeczy, które nie są proc-gen-rogaliko-czymśtam, ma w ogóle sens, ale z drugiej totalnie rozumiem, dlaczego się to robi.
Na urodziny udały mi się jednak zahaczyć o krakowski Warsztat, który jest świetnym miejscem, jeżeli lubicie dziwne, mocno punkowe miejscówki. Grały akurat dwa francuskie „neocrustowe” zespoły, o których pierwszy raz w życiu słyszałem, czyli VLAAR i GERANIÜM, i oczywiście słychać było głównie ścianę dźwięku. Nie dość, że podczas setu Vlaar na publice było może kilkanaście osób, z czego parę na sto procent było z drugiego zespołu, to po wyjściu jeszcze chyba z dwie godziny piszczało mi w uszach. Polecam takie imprezy.
Na początku kwietnia przebiłem się też chyba wreszcie przez pierwszy tom „Księgi Nowego Słońca” Gene’a Wolfe’a – kolejne tomy zajęły mi o wiele więcej czasu niż powinny, bo męczyłem je chyba do sierpnia. Ostatecznie polecam tę serię dokładnie tak samo mocno jak jej nie polecam.
To ambitne i ciekawe rzeczy, kiedy traktuje się je jak zagadkę do rozwiązania, ale przy tym napisane tak nieprzyjemnie i opisane z perspektywy tak cholernie zidiociałego narratora, że przedzieranie się przez tę „mistrzowską” prozę jest mniej więcej tak miłe, jak wyrywanie sobie paznokci obcęgami. I teoretycznie większość zarzutów można odeprzeć mówiąc klasyczne „ale tak miało być!”, problem w tym, że to „miało być” jest po prostu przez większość czasu koszmarne. Nic z niczego nie wynika, a główny bohater zachowuje się przez większość czasu jak skończony kretyn.
I w sumie, jak tak teraz o tym myślę, cała ta trylogia jest dobrą lekcją, jeżeli akurat pracujecie nad grą, w której macie jakiegoś głównego bohatera – przeczytajcie to i raz na zawsze zapamiętacie, dlaczego bohater powinien być „lubialny”, dlaczego musi istnieć jakaś przyczynowość-skutkowa w narracji, i dlaczego dobrze jest wyjaśniać rzeczy wcześniej niż po sześciuset stronach od ich wystąpienia. Owszem, możecie mieć ochotę stworzyć Wielkie Dzieło, jak niewątpliwie chciał zrobić Gene Wolfe, ale – wiecie – lepiej nie przesadzać, bo ryzykuje się stworzenie Wielkiego Gówna. I ciągle nie mogę się zdecydować, po której stronie tej skali „Księga Nowego Słońca” bardziej mi pasuje.
W skrócie: trochę żałuję czasu, który wtopiłem w tę serię, ale trochę nie żałuję, bo teraz już wreszcie wiem, dlaczego jest tak kultowa i dlaczego może się podobać. Dla mnie – można było to wszystko napisać prościej, można było to wszystko zrobić lepiej, ale ostatecznie i tak doceniam, że ktoś to w ogóle zrobił – a jeszcze bardziej to, że ludzie do tej pory o tych książkach pamiętają. W branży gier taki eksperyment przepadłby gdzieś w historii i zamanifestował się po latach w formie zapomnianej gry z PS2, którą da się wygrzebać na bazarze gdzieś nad polskim morzem.
MAJ
Pod koniec maja dowiedziałem się z kolei, że pop-punk ma się bardzo dobrze – w piwnicy pubu Oliwa (czyli po prostu autentycznej piwnicy zwykłej piwiarni w jakiejś kamienicy) grał zestaw kapel z Ukrainy, Polski i Czech – Complete, CF98 i Krang.
Wszyscy byli świetni: jechali te swoje przeboje z niewiarygodną energią, ale polskie CF98 pozamiatało. Głównie przez to, że wokalistka ani razu chyba nie weszła na scenę – cały set spędziła z publiką. I chociaż niestety nie jestem w stanie słuchać ich płyt (brzmienie i produkcja nie w moim stylu), to na żywo zyskują jakieś trzy miliony procent do zajebistości właśnie dzięki tej skatepunkowej energii, której już się w tych czasach często nie słyszy.
Poza tym? To był trudny miesiąc. Wydaliśmy Ritual: Crown of Horns w Early Accessie i staraliśmy się go jakoś z partyzanta promować, a przy okazji naprawić rzeczy, na które gracze najbardziej narzekali. Nie będę się o tym rozpisywać, bo musiałbym z dwa razy tyle, ile już przeczytaliście klepać, a przepadnie mi przy tym dobry materiał do przedśmiertnych memuarów – nie jest łatwo, tyle powiem.
Trudniejszy był to jednak moment dla całej naszej branży, bo właśnie w maju zaczęliśmy ryć sobie kolejną literkę do tego marmurowego nagrobka, którym się powoli nakrywamy.
W końcu wyszło PATHOLOGIC 2. Wyszło i przepadło.
Jak się okazało – całe to wieloletnie napinanie się, jaką to „sztuką” gry nie są i jak bardzo Roger Ebert się powinien w łeb uderzyć własnym butem, doprowadziło nas, generalnie, nigdzie. Nie udało nam się wypracować niczego, co pomogłoby tak genialnym – i tak nieprzystępnym – produkcjom nie przepadać w morzu badziewia.
Cross twierdzi, że niedocenione Pathologic w słabo rozwiniętej intelektualnie kulturze medialnej jest więcej warte niż Pathologic w niej bezmyślnie przecenione, ale jakoś się z tym sentymentem organicznie nie zgadzam – kieruję się raczej w stronę refleksji, że w tym roku już dobitnie widać, że „poważne” media przegrały wybierając pogoń za klikami i ciągle prześcigają się w sprincie kto pierwszy opublikuje listę zmian z nowego patcha do kolejnej wielkiej produkcji, a „niepoważne” media pokroju jutuberów i streamerów nie były w stanie odkleić się od Fortnite’a, żeby zaprezentować widzom wartościową grę, za której promocję nikt im nie zapłacił. Okazało się, że przez te wszystkie lata ani jednej ani drugiej stronie nie udało się w jakikolwiek sposób wykształcić gustów odbiorców – a jak nawet dysponują kapitałem „osobistej marki”, która jest w stanie odbiorców przyciągnąć do oglądania byle czego, to nie wykorzystują go do przekazania światu rzeczy, które są tego oglądania naprawdę warte.
Moje sumienie jest chociaż trochę czyste – na trzech stronach w CDA klepałem między innymi tak:
Quintin Smith z Rock Paper Shotgun w 2008 roku napisał na temat oryginału lepszy tekst niż ktokolwiek, kto pisał aktualnie o „dwójce”. To znaczy, że minęło jedenaście lat, a my zaliczyliśmy intelektualny regres. Więcej treści, więcej sensownych przemyśleń, można znaleźć w recenzjach użytkowników na Steamie niż w mediach – a szczytem wszystkiego jest 4/10 wystawione przez nieznaną mi wcześniej stronę The Overpowered Noobs (która jakimś cudem zasłużyła sobie na obecność na Metacriticu), gdzie w recenzji autorka – „fanka Fallout 3, Fallout 4, Skyrim, Planet Coaster i The Sims 4” – narzeka przede wszystkim na to, że Pathologic 2 jest frustrujące. I nie jest w tej opinii jedyna: recenzje z góry na dół koncentrują się właśnie na tym, że to nie jest „przyjemna” gra.
Tak, do jasnej cholery. Pathologic 2 ma być frustrujące. DNA tej gry zawiera w sobie całą jedną dodatkową nitkę opisującą to, w jaki sposób i dlaczego Pathologic 2 opiera się na frustrowaniu gracza. Wystarczy zerknąć na cokolwiek, co wokół tej gry się działo przez ostatnie lata, żeby to zrozumieć. Wystarczy chwilę pomyśleć, żeby załapać, że właśnie ta frustracja, ta toporność, ten ciężar jest środkiem wyrazu, za pomocą którego Ice-Pick Lodge opowiada swoją historię.
Historię miasta pożeranego przez plagę. Historię desperackich prób przetrwania, racjonalizacji altruizmu i samolubności, oraz celu uświęcającego środki. Historię metaforycznego świata, który umiera – w którym prehistoryczne mity (Step, Abbatoir) ścierają się z nowoczesną cywilizacją (Miasto) i utopijną próbą przekucia rzeczywistości w zaprzeczające rozsądkowi marzenie (Polyhedron).
Pathologic to teatr. To łamiące czwartą ścianę przedstawienie, w którym występujemy i dostajemy po twarzy od reżysera, kiedy coś nam nie wyjdzie. To wirtualny mobbing mający sprawić, że poczujemy się choć trochę tak źle, jak mogłaby czuć się nasza postać. To zestaw systemów mających sprawić, że wreszcie poczujemy wagę naszych decyzji – z ich realnymi konsekwencjami.
Jakie uczucia – w świecie, w którym gry muszą nas głaskać, nagradzać za wszystko i kłamać, żebyśmy tylko nie poczuli się przypadkiem smutni – ma wzbudzać tak przeprowadzony eksperyment? Sugerowałbym, nie wiem, na przykład wywoływanie w graczu nieprzyzwyczajonym do takich rzeczy sporych pokładów FRUSTRACJI. Udało się? Patrząc po recenzentach – jak najbardziej. Jak branża to przyjęła? Nawet nie skomentuję.
CZERWIEC
Uff. Muszę odpocząć od myślenia na temat Pathologic.
W czerwcu znowu trafiłem do Lwowa, bo okazuje się, że masa znajomych jeszcze tam nie była, a bardzo chce, więc równie dobrze można z nimi wyskoczyć i pokazać standardowy zestaw Miejscówek Dla Turystów – w kolejce mam już kolejne dwa albo trzy wyjazdy. Jak macie ochotę wyskoczyć do naszych sąsiadów, to łapcie darmowy, skrócony przewodnik po lwowskiej wspaniałości.
Ale najpierw przypadkiem trafiony i przypadkiem nagrany kawałek grany przez SOMALI YACHT CLUB w duecie z GLAVA 94 – prosto z próby dźwięku, którą robili przed koncertem w jednej z najbardziej urokliwych alejek Lwowa.
No więc tak
ORGANIZACYJNIE
- Tylko pociąg (bilety kupujecie przez ukraiński odpowiednik PKP) albo samolot. Jechać można z Przemyśla, jedzie się szybko i wygodnie. Do Przemyśla można bez problemu dotrzeć z Rzeszowa. Do Rzeszowa też się dosyć sprawnie jedzie ciapongiem albo autobusem. Fury i autobusy to masochizm.
- Weekend całkowicie wystarczy, chyba że macie w planach jakieś muzea i tym podobne.
- Celujcie w nieoczywiste terminy, żeby nie trafić na Polaków na wakacjach albo na wieczorki kawalerskie.
- Airbnb wydaje się bezproblemowe, a Ubery są taniutkie.
- Nie bierzcie ze sobą wegetarian.
CO ZWIEDZAĆ
- Lwów jest piękny, o zabytkach piszą w internetach, znajdźcie sobie to, co was interesuje i rozpiszcie wyjazd pod to.
- Warto się na niedzielny targ wybrać nawet jeżeli nic nie kupicie, bo ma wspaniały, oldskulowy klimat. Szczególnie stoiska mięsne – rozłożone na wielkiej, wyłożonej kaflami hali, wyglądają totalnie jak z Silent Hilla.
GDZIE IŚĆ
- Po przyjeździe, bo z rana nie dotrzecie, na wódkę do „Fan Bar Banka”. Dostaniecie ją (i wszystko inne!) w słoiku. Wódkę w komplecie z uroczym maluteńkim ogóreczkiem. Warto coś przegryźć, żeby te słoiki zobaczyć, bo są naprawdę słodkie.
- Poza tym: w centrum wszystko jest od siebie oddalone o dwieście metrów – gdzie nie będziecie iść, to będzie dwieście metrów. Idźcie wszędzie.
Potem: do woli, wedle gustu. Wszędzie jest dobrze. Z faworytów:
- Nie idźcie na śniadanie do Baczewskich, bo i tak się nie dopchacie. Nie da się. Zamiast tego ogarnijcie sieciówkę Lviv Croissants, bo chociaż sieciówka, to mega dobre rzeczy mają.
- Obiadowo koniecznie zajdźcie na steka i kanapki ze słoniną w Meat & Justice i na żeberka w Arsenale (tak, są bardzo dobre, ale nie AŻ tak dobre jak się opowiada). W jednym i drugim robotę robi też cała otoczka wokół żarcia.
- Poza tym absolutną koniecznością jest barszcz i pielmieni – znajdźcie dobrą knajpę i nie pożałujecie. Tak samo jak solanki i innych lokalnych klimatów. Bo to wszystko jest, wiecie, robione z produktów, które nie przeszły jeszcze sterylizacji spożywczą biurokracją Unii Europejskiej więc jak śmietana ma być śmietaną, to jest śmietaną, a nie produktem śmietanopodobnym. Nawet jak by się chciało, to się tak dobrych rzeczy w Polsce nie znajdzie.
- Dla zabawy: Salo Art Museum. Galeria sztuki i restauracja poświęcona słoninie. Serio. Możecie też tam kupić nawet czekoladki ze słoniny.
- Na wieczór drinki w probówkach w Gasova Lampa, a jak będzie zimno to koniecznie Pijana Wiśnia (chyba ostatnio w Polsce też się otworzyła). Jak nie będzie zimno, to też.
- Odpuśćcie sobie Teatr Piwa Pravda – ani to ładne, ani jakieś super dobre. Lepiej skoczyć do manufaktury czekolady (i zasłodzić się na amen), a potem na kawę do palarni na rynku.
- Na koniec, dla odważnych, zajdźcie do Masocha i weźcie jednego z nieopisanych w karcie drinków. Z tej listy, gdzie mają tylko nazwy bez składników.
LIPIEC
Żeby nie było, że tak łatwo odpuszczę: Pathologic 2 w końcu doczekało się przynajmniej paru ciekawych analiz na Jutubie i nawet chciałem się chwilę tym pocieszyć, ale właśnie zerknąłem jak wyglądają Steam Awards w kategorii najlepszych growych narracji. Oto stan naszej branży w roku 2019:
Nie wiem, co poszło nie tak, bo jeszcze parę lat temu…
W każdym razie.
Lipiec był momentem przejściowym. Okazało się, że z „powodów osobistych” muszę wracać do Wrocławia. Nie bardzo miałem ochotę na powrót, ale życie zmusiło – trzeba było pożegnać się ze świetnym miastem, cudowną chatą i wspaniałymi ludźmi z Draw Distance.
W środku miesiąca wypadło też Castle Party – festiwal, na którym rzadko gra cokolwiek z kręgu moich zainteresowań (częściej z kręgu rzeczy, na które narzekam – w tym roku na przykład Entropia), ale tym razem jechałem w jednym celu: zobaczyć ATARI TEENAGE RIOT. Gdzieś podobno w Polsce grali chwilę wcześniej, ale kompletnie mi to umknęło, więc nie mogłem sobie ich odpuścić.
I dobrze zrobiłem, bo do tej pory nie wierzę, jaką energię ci ludzie z siebie wykrzesali. Trzy osoby na tej scenie odstawiły większe zamieszanie niż cokolwiek, co tam grało – ale też mocno wybili się z profilu festiwalu, na którym grają przede wszystkim kapele brzmiące jak trochę gorszy Bauhaus.
SIERPIEŃ
Po lewej widzicie jeden z ciekawszych koncertów, na których byłem. Jest takie miejsce we Wrocławiu, Centrum Reanimacji Kultury, które po prostu ocieka punkowym klimatem – i kto, jak nie oni, mógł zorganizować „grindcore’ową bitwę” pomiędzy dwoma stojącymi naprzeciw siebie zespołami? Goście grali te swoje trwające maksymalnie po półtorej minuty przeboje na zmianę, publika co chwilę musiała patrzeć w lewo albo w prawo, a zabawa była przy tym doskonała. Mam nadzieję, że to kiedyś powtórzą. No ale, w każdym razie – sierpień. Cholerny sierpień.
Sierpień oznaczał przeprowadzkę i początek nowej roboty. Jak pewnie wiecie: stresujący moment w życiu, bo nie dość, że żyjesz na kartonach, to jeszcze załatwiasz sprawy na szybko, bo nie masz czasu się na niczym skupić (bo skupić musisz się przede wszystkim na tym, żeby cię za chwilę z pracy nie wyrzucili, bo nic nie ogarniasz). Miałem zresztą wtedy spory problem z tym, żeby w ogóle do roboty w giereczkowie pójść, bo byłem już tak wykończony tą branżą, że marzyłem już tylko o pracy w jakimś banku, żeby tylko mieć święty spokój.
No ale, jak zwykle, okazało się, że to tylko bezsensowne marudzenie – i na szczęście odezwało się do mnie AWAKEN REALMS DIGITAL, młode studio, które wyrosło z (nie zgadniecie) Awaken Realms. Czyli polskich rzeźników planszówkowych, którzy mają na koncie chociażby największego Kickstartera roku 2018 (zebrali ładnych parę milionów na Tainted Grail: The Fall of Avalon) i takie gry jak Etherfields czy Nemesis. To ostatnie, swoją drogą, autentycznie pojawiło się w South Parku w ostatnim sezonie – bez żadnych działań z naszej strony.
Ale wracając – siedzenie w giereczkowie bywa męczące, szczególnie kiedy nie jest pracą sezonową albo działalnością czysto hobbystyczną.
Prowadzenie bloga (na przykład takiego, który mógłby rywalizować z legendarną już regularnością tekstów na Endless Runnerze) albo wysyłanie materiałów do jakiejś redakcji od czasu do czasu nijak się ma do prób faktycznego utrzymania się z pisania – bo na tym się sensownego hajsu nie zarabia. Chyba, że ma się dużo szczęścia albo wyrabia tyle nadgodzin, że w tych czasach aż nie wypada się do tego przyznać. Siedziałem w tym przez pięć lat – i to był praktycznie ciągły crunch (bo jak już masz tego farta, że się gdzieś zaczepisz, to im więcej zrobisz, tym więcej zarobisz, więc czemu miałbyś nie robić cały czas?).
To męczy.
Z drugiej strony: niedługo stuknie mi pięć lat w devie. I przez ten czas miałem już do czynienia w ten czy inny sposób – bezpośrednio albo pośrednio, doświadczając tego na sobie albo słysząc w opowieściach – z większością syfu, który się przez tę branżę przelewa. I oglądałem – jak chyba wszyscy siedzący na poważnie w gierkach – te klasyczne wykłady z GDC, słuchałem historii na imprezach, czytałem teksty Schreiera o padace w wielkich studiach, i tak dalej, i tym podobne, i to jest po prostu tak strasznie męczące, że w gruncie rzeczy ciągle wałkujemy to samo.
Mamy ciągle te same problemy, ciągle te same diagnozy i jednocześnie ciągły paraliż – jakiś absurdalny strach przed zrobieniem czegoś konkretnego, co mogłoby te problemy rozwiązać.
Mówią nam: „decyzje należy podejmować szybko”, a my nie podejmujemy żadnych – aż do momentu, kiedy absolutnie trzeba będzie coś wybrać, bo inaczej wszystko spłonie.
Mówią nam: „ktoś musi wziąć odpowiedzialność za projekt”, a my się chowamy pod dywan, bo jeszcze padnie na nas.
Mówią nam: „ktoś musi mieć konkretną wizję”, a my tracimy cały kapitał (zaangażowania, zaufania, motywacji, etc.) zmieniając wszystko, bo takie mamy widzimisię.
Mówią nam: „gry powstają długo, łatwo się znudzić, nie zmieniajcie rzeczy bez sensu”, a my się nudzimy i zmieniamy, bo czemu nie.
Mówią nam: „otwarta komunikacja jest ważna”, a my trzymamy w firmach primadonny, które nie potrafią przyjąć feedbacku i rozlewają swoje toksyny, demotywując wszystkich dookoła.
Mówią nam: „fail fast”, a my boimy się zrobić cokolwiek, co może się nie udać, bo może się nie udać.
Mówią nam: „róbcie prototypy”, a my robimy design na papierze.
Mówią różne rzeczy… I na to wszystko są ciągle te same PROSTE rozwiązania, których nie potrafimy zastosować.
Mam nadzieje, że wyjaśniłem czemu, jak już się trochę umościłem w Draw Distance, trudno było mi myśleć o tym, żeby zaczynać w innej firmie od początku. Bałem się po prostu.
Na szczęście Awaken Realms jest… nietypowe. Ale do tego jeszcze dotrzemy.
Tymczasem: minuta ciszy dla branży, która nie uszanowała Pathologic 2.
WRZESIEŃ
We wrześniu – jako, że roboty było tyle, że nawet tygodniowy wyjazd marki „a może by tak jebnąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady” sobie odpuściłem – wyszła tylko jedna gra, która mnie interesowała. Nareszcie na Switchu pojawił się Puzzle Quest – z zasłużonym podtytułem The Legend Returns. Jak nie znacie, to się wstydźcie jeżeli odpaliliście kiedykolwiek Candy Crush, a tej klasyki nie.
A jak znacie, to wiecie, skąd ten zachwyt.
To jedna z tych gier, które uzależniały – ale nic dziwnego, bo opierała się na patencie, z którego wszystkie te mobilkowe Candy Crushe wydoiły później miliony dolarów. Ustawiasz kulki na planszy w kolorowych rzędach, kulki znikają jak złączysz przynajmniej trzy tego samego koloru. Tyle, że Puzzle Quest zmieniał ten banał w prawie-jRPG z levelowaniem statystyk, questami, chodzeniem po mapie, czarami – z całym tym bagażem typowego komputerowego rolpleja, tyle że nałożonym na totalnie banalną rozgrywkę marki „połącz-trzy”. To działało kiedyś, działa też teraz – i dalej uzależnia jak cholera.
Zabawne w sumie jest to, że mniej więcej w tym samym czasie wyszła ta gierka o gęsi – i jak się nią nie jarałem (bo wygląda dobrze na gifach, ale po co mam w to grać?), tak dalej nie jaram. Ale zastanawiam się, czy po dwunastu latach, jak ktoś ją sportuje na nową konsolę, ktoś będzie się z niej cieszyć tak bardzo, jak ja się cieszę z Puzzle Questa na Switcha?
A jak przy nadrabianiu klasyki jesteśmy – wreszcie poszedłem na nasz czołowy muzyczny produkt eksportowy, czyli na Behemotha. Grali w najgorzej nagłośnionym klubie we Wrocławiu, wspomnianym już A2, ale grali na tyle kompetentnie, że i tak nie było się do czego przyczepić. Dlatego o wiele lepiej wspominam ZEAL & ARDOR, które (całe szczęście!) przerodziło się w końcu z piwnicznego żartu w porządny zespół. To jest koncertowy ogień. Idźcie koniecznie, jak będziecie mieli okazję.
PAŹDZIERNIK
Październik – i resztę roku w sumie – zdominowała gra, w którą do ostatniej chwili, do tego pierwszego odpalenia, po prostu nie wierzyłem. Disco Elysium wydawało się za dobre, żeby było prawdziwe. Ale jak już uruchomiłem ten tworzony milion lat przez estoński kolektyw artystyczny (wspierany między innym przez wrocławskie Knights of Unity) tytuł, to zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Tak świeżego podejścia do narracji nie można było chyba oczekiwać od żadnego zachodniego studia – widać (po Pathologic 2 też), że chyba tylko na wschodzie można aktualnie robić takie rzeczy.
Ale nie będę się rozpisywać, bo nie ma po co skoro Cross już napisał o tej grze tekst definitywny. Mogliście nie zauważyć, bo wrzucił go na Dwutygodnik – bo, wiecie, prestiż. I pieniądze. Bo Dwutygodnik za teksty płaci, a Endless Runner ani nie jest prestiżowy (co najwyżej niszowy, co znaczy, że jak kiedyś się zwiniemy, to stanie się kultowy), ani nie płaci.
Czytajcie koniecznie TUTAJ, na zachętę:
„Disco Elysium” to dzieło totalne, podsumowujące dekadę działalności kolektywu artystycznego ZA/UM, złożonego z autorów wszelkich dziedzin: poetów, fotografów, krytyków czy malarzy olejnych. Swoją nazwę grupa zawdzięcza ukutej przez rosyjskich futurystów teorii „zaum”, postulującej stworzenie języka pozarozumowego w ramach eksperymentów z graficzną formą i fonetyką słowa, zaś światopogląd – licznym romansom z anarchosocjalizmem i współczesną myślą marksistowską. We wschodnioeuropejskim klimacie politycznym mocno ograniczyło to liczbę potencjalnych sprzymierzeńców ruchu. Prawda, progresywnymi poglądami i klimatem intelektualnym przekonał do siebie wielu obiecujących przedstawicieli estońskiej śmietanki artystycznej, ale politycy w Tallinie szybko uznali go za wrogą siłę.
Na zdjęciu Rob Coffinshaker’s Underground Fire, czyli nowy projekt Roba Coffinshakera z The Coffinshakers. Projekt, który muzycznie mi w ogóle nie podchodzi, ale nie mogłem nie pójść, bo The Coffinshakers jest przezabawne (i w zeszłym roku m.in. dla nich jechałem na Castle Party). Nie grali wielu rzeczy, które lubię, ale doczekałem się akustycznego „No Rest For The Wicked”, więc było dobrze.
Wielkie brawa też dla supportującego polskiego Them Pulp Criminals, bo – z tego, co zrozumiałem – na tej mini trasie po raz pierwszy grali na żywo akustycznie… I cholera: wreszcie było słychać, że wokalista ma kawał głosu. Nie musiał się przebijać przez przestery (a niskie wokale się bardzo słabo niosą) i zabrzmiał tak, jak brzmieć powinien zawsze. Jak po Krakowie, kiedy grali przed Spiritual Front, byłem raczej zawiedziony i mało zainteresowany, tak teraz jestem bardzo zainteresowany i mocno trzymam kciuki!
LISTOPAD
Nie będę strzępić o Death Stranding, bo grałem za mało i wszyscy już o tym pisali. Dla mnie osobiście ważne jest to:
Wiem, że to nie jest najlepsza gra na świecie. Wiem, ile jej brakuje i jak wiele można było zrobić lepiej. Nie ma to dla mnie znaczenia, bo w przeciwieństwie do was, wiem w jakich okolicznościach powstawała i jestem zachwycony tym, że wygląda tak, jak wygląda pomimo wszystkich okoliczności niesprzyjających jej powstaniu.
Na marginesie przyznam, że nie pasuje mi kilka decyzji, które ekipa podjęła, jak już zniknąłem ze studia, ale widzę sto procent sensu w tym, że zdecydowali się je podjąć – przy czym prawdopodobnie strzelili sobie tym troszkę stopę, bo np. ograniczenie dasha posiadanymi duszami (kiedyś był nieograniczony) potężnie utrudniło i tak już bardzo trudną rozgrywkę.
Ale i tak jestem zachwycony. Nie wiedziałem, co się dzieje z tą grą przez jakieś trzy miesiące – w końcu ją odpaliłem po premierze i byłem oczarowany. Soundtrack jest idealnie taki, jak być powinien. Nowe poziomy skopały mi tyłek. Nowi przeciwnicy mnie zmasakrowali. Stare levele zostały odświeżone, a zmiany w core’owych mechanikach wymusiły na mnie uczenie się niektórych rzeczy od nowa. Ciągle nie przeszedłem, bo czekam aż wyjdzie na konsolach, które dźwigają 60 klatek albo aż złożę sobie peceta, ale przejdę na pewno, bo bawiłem się tak samo dobrze, jak zawsze – a w Rituala grało mi się dobrze od początku produkcji jego nowej wersji.
Nie cieszę się z przyjęcia tej gry przez recenzentów, którzy polegli na poziomie trudności i przez to ją przekreślili z miejsca. Na niewiele rzeczy też mam taką alergię, jak na „to nie jest gra dla każdego” wypisane w minusach albo na recenzowanie produktu, którym by się chciało, żeby gra była, a nie tego, jakim jest. No ale cóż – przynajmniej, o dziwo, Rock Paper Shotgun miał coś konkretnego do powiedzenia:
(…) Ritual is metal as hell, but it’s doing it with carefully directed shots, not just generic excess. Conveniently enough for this paragraph, the same is true of its shooting. It’s a twin stick shooter, see (a controller is highly recommended), in which you’re a bounty hunter betrayed by a corrupted nation and brought back to life to protect the witch who wants to purge the land.
(…) It’s intense and satisfying and feels exactly difficult enough.
I love the setting. The witch and her crusade are righteous as hell, and I am entirely here for characters who have no bones about straight up burning down a rotting nation with everyone still inside.
Koncertowo, niestety, po czasie widzę, że zmęczenie dało mi się we znaki („Rzuć pracoholizm zanim umrzesz” – Cross, przed chwilą). Cały miesiąc co chwilę gdzieś biegałem – a to na Amenra, a to Bregović grał jakieś stare hity – i nic mnie nie ruszyło. Najlepiej chyba wspominam Buster Shuffle, bo ska-punk z pianinem to ciekawe połączenie. No i weszli na scenę, krzyknęli FUCK BREXIT, po czym było wesoło. A, jak wiemy, listopad wesołym miesiącem w Polsce nigdy nie był.
GRUDZIEŃ
I dotarliśmy do końca roku. A ja razem z ekipą Awaken Realms Digital przed świętami skończyłem wesołą orkę na ugorze, która zaowocowała tym, że około 43 tysiące backerów planszówkowego Tainted Graila dostało demko – alfę albo pre-alfę – gry, którą robimy na jego motywach.
Na początku bałem się, że mam pracować przy zwykłej konwersji (a, bądźmy poważni, kogo obchodzą komputerowe wersje planszówek?), ale okazało się, że ambicje mamy zupełnie inne: mamy zrobić porządne RPG, które będzie stać na własnych nogach.
No i co mogę powiedzieć – jestem cholernie dumny. Dumny z tego, co udało nam się przez te kilka miesięcy wycisnąć z projektu, który odziedziczyłem i z tego, gdzie zdecydowaliśmy się z nim pójść. No i jak wiele udało się wpakować do tej prostej alfy – i jak dobrze rokuje na przyszłość.
I tak się ten rok kończy. Mój rok, który upłynął przede wszystkim na produkcji dwóch gier, z czego jedna doczekała się faktycznej premiery, a druga poleciała do ograniczonej liczby ludzi we wczesnym dostępie.
Niewiele czasu miałem na cokolwiek innego – jestem wykończony, ale przynajmniej to drugi rok z rzędu, który kończy się dla mnie przyjemnie i radośnie. Pomimo zmęczenia i masy gówna, o której nawet tu nie wspominałem, to był… przełomowy rok. Dziwnie przełomowy nawet – w tym sensie, że jak teraz zerkam na te wszystkie miesiące, to widzę ile jeszcze się wydarzyło, ile jeszcze się stało, o ilu rzeczach nie zamierzam mówić, ale przy tym jednocześnie jak wiele to wszystko mi dało.
Wbrew wszystkiemu zaczynam w końcu – we własnej głowie – wychodzić na prostą. A to jest coś, o czym przez lata nawet nie marzyłem.
To był dobry rok. Oby kolejny był jeszcze lepszy!
Na koniec: CURRENT 93. Ach, przez chwilę znowu miałem te 15 lat, czy ile tam miałem, jak tego słuchałem.
A potem zdałem sobie sprawę z tego, że czuję się jakbym miał 15 lat, czy ile tam miałem, i stwierdziłem, że nie mam siły tego słuchać, bo nie mam nostalgii żadnej za tym, żeby znowu mieć 15 lat.
Kończy się 2019 rok i jestem w najlepszym momencie życia, w jakim kiedykolwiek byłem.
The light is leaving us all.