Batman v Superman: Żarty na temat Marthy

“Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” to dla mnie film tak nieprzyjemny, że choć wytrzymałem go w kinie, nie jestem go dziś w stanie obejrzeć w całości.  Nawet przylepienie z boku telewizora kartki z wydrukowanym „91% na Rotten Tomatoes” nie pomaga. Wysokie noty i pozytywne opinie znajomych mnie nie dziwią, scenariusz pokazuje zegarmistrzowską precyzję w prowadzeniu melodii dialogów, logice przejść z punktu A do punktu B, dozowaniu fanserwisu i sprawiedliwym dzieleniu czasu ekranowego między kilkunastoma ikonami popkultury. Machina produkcyjna Marvela stała się niesamowicie efektywna w eliminowaniu oczywistych wad, które mogłyby zdyskredytować jej artykuły handlowe w oczach szerszej widowni. Niemniej tam, gdzie inne wielkie hollywoodzkie franczyzy znajdują odrobinę miejsca na charakterystyczny styl, Marvel woli grać do bólu bezpiecznie i celować w ponury, biurokratyczny standard.

Spójrzcie na być może najlepszą współczesną serię amerykańskich blockbusterów, „Mission: Impossible”. Od 1996 roku oferuje ona nie tylko gwarant niesamowitej charyzmy Toma Cruise’a i nielimitowanego budżetu scen akcji, ale też miejsce dla reżyserskiej wizji, która nada każdej części wyrazistego tonu. „M:I” w wydaniu Briana De Palmy pełne jest zmyślnych meta-komentarzy na temat obrazu i gry aktorskiej, w wersji Johna Woo zmienia się w absurdalnie bombastyczny spektakl pełen gołębi i pistoletów akimbo, a w rękach Brada Birda co chwilę pokazuje lata doświadczeń w animacji zgrabnie przełożonych na poletko pełnych humoru scen akcji z żywymi aktorami. W Marvelu zaś rzadko można trafić na reżysera z ambicjami sięgającymi ponad zwykłe rzemiosło, kogoś, kto wywalczy zostawienie w filmie swojego znaku rozpoznawczego. Taika Waititi zrobił to z komedią w „Thorze: Ragnaroku”, Ryanowi Cooglerowi udało się to z komentarzem na tle rasowym w „Czarnej Panterze” – w moim doświadczeniu chyba najczęściej chwalonych produkcjach Marvela ostatnich lat, przy czym ich twórcy zademonstrowali swoje plusy nieporównywalnie lepiej w swoich wcześniejszych hitach (kolejno “Co robimy w ukryciu” i “Creed”), nie musząc siłować się ze standardami Marvel Cinematic Universe.

Nie twierdzę, że model pokroju tego z “Mission: Impossible” dałoby się bezproblemowo połączyć ze schematem niekończącego się serialu Marvela, ale gdy w filmach o Avengersach zabraknie miejsca na osobiste smaczki, ich twórcy nie mają na poziomie rzemiosła nie mają absolutnie nic do zaoferowania. “House style” w wypadku MCU po prostu nie istnieje. Idealnie pokazuje to „Wojna bohaterów”, dzieło funkcjonalne, ale wyzute z najmniejszego nawet śladu wizji i przekonań twórców. Obraz wygląda do bólu mdło – nawet najsłynniejsza scena, czyli niemal dwudziestominutowa konfrontacja między wszystkimi herosami, rozgrywa się na pozbawionym jakiegokolwiek charakteru niemieckim lotnisku, zbitku burych szarości i zimnych błękitów pod niewzruszonym, pochmurnym niebem. Brak gry światłem powoduje, że pracujący dla kilkunastu różnych firm outsourcingowych twórcy efektów specjalnych nie mają żadnej opcji zamaskowania cieniami sztuczności generowanych komputerowo wybuchów i supermocy, które kryją w sobie tyle uroku, co dziesięcioletni benchmark karty graficznej. Montaż nie ma za krzty logiki (pojedynczy atak potrafi być rozbity na sześć szybkich ujęć, łamanie podstawowych reguł typu zasady 180 stopni co chwilę powoduje chaos na ekranie), a operator przenośnej kamery, trzęsący się niczym nietrzeźwy, sabotuje nawet najbardziej przemyślaną choreografię walki. Bezbarwnej warstwie wideo towarzyszy stosownie bezpłciowa ścieżka dźwiękowa, stuprocentowo przewidywalna i zeroprocentowo zapamiętywalna orkiestra. Oko i ucho cieszą tu tylko aktorzy, ich pozy i wypowiadane przez nich kwestie. Rzadko kiedy plakaty tak skutecznie zawierają w sobie całą esencję filmu.

Jako, że warstwa obrazu jako taka jest wyjałowiona z emocji i głębszej myśli, “Wojna bohaterów” we wbijaniu pazurów w serce widza polega niemal wyłącznie na scenariuszu. “Nazywam się Clint”, woła Hawkeye, łucznik, który jakimś cudem ocalił raz Ziemię przed przybyszami z kosmosu. “Mam to gdzieś”, odpowiada ekranowy debiutant Czarna Pantera, a publiczność niezawodnie parska śmiechem. Postaci co chwilę wchodzą ze sobą w zgrabne interakcje, czy to w wymianach żartów, czy ciosów, a stanowiący główną oś kampanii marketingowej konflikt Kapitana Ameryki z Iron Manem koncepcyjnie nie jest zły… dopóki nie zaczniesz myśleć o nim choć odrobinę poważnie. W gruncie rzeczy chodzi tu przecież o to, że Tony Stark zakłada, że superherosi powinni mieć minimum odpowiedzialności za swoje akcje (po kilku filmach, w których doprowadził niemal do ogólnoświatowej katastrofy, nie za bardzo może podjąć inną decyzję). Steve Rogers, żywa flaga USA, odpowiada na to “no chyba nie, musimy mieć we wszystkim wolną rękę”. Jego pozycja w naszym świecie byłaby nie do usprawiedliwienia, a w MCU musi zwyciężyć tylko dlatego, że obecne jurysdykcje nie radzą sobie ani z ofiarami nazistowskiego przeprogramowywania mózgów, ani międzygalaktycznymi najeźdźcami. Cały spór jest więc niczym efektowny mecz wrestlingowy ustawiony pod zwycięstwo dziwnej mieszanki libertarianina z faszystą (przegapiony przez szerszą publikę podtekst który, o ironio, wynika poniekąd z panicznego strachu Marvela przed traktowaniem tematów politycznych poważnie) – i rozwija się jak w lidze wrestlingowej, gdzie zamiast sensownego przepracowania różnic na bohaterów zrzucane są tylko nagłe melodramatyczne bomby w stylu “chcą zabrać ci najlepszego kumpla!” lub “zabili ci ojca!”, co oczywiście doprowadza do kolejnej wielkiej bójki.

I tu dochodzimy do punktu kulminacyjnego filmu, ostatecznego starcia, w którym nie ma już nawet namiastki większej idei, jest tylko Robert Downey Jr. mówiący łamiącym głosem “On zabił mi mamę” i ruszający do bezsensownej walki. Ta linijka dialogowa jest dopracowana do technicznej perfekcji, podobnie jak zresztą melodia całego scenariusza. Akcja zwalnia i przyspiesza w doskonale odmierzonym tempie, skłóceni Avengersi unoszą się gniewem i powoli opanowują emocje, w eter posłane zostaje wiele wielkich słów typu Obowiązek, Wiara czy Sprawiedliwość. Prawie można uwierzyć, że dzieje się tu cokolwiek istotnego. Kiedy jednak padły słowa “on zabił mi mamę”, najpierw uniosłem brwi, a potem pomyślałem, że nie rozumiem żadnego nerda, który darował Marvelowi tę kupę bzdur, a potem kpił sobie z “Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” za tę nieszczęsną “MARTHĘ”.

“MARTHA!” była głównym powodem, przez który do obejrzenia najbardziej pogardzanego dzieła Snydera zbierałem się ponad dwa lata. O tym, że Batman i Superman godzą się głównie dlatego, że ich matki mają to samo imię, dowiedziałem się jeszcze przed obejrzeniem pierwszego zwiastuna. Nawałnica żartów i memów na ten temat była wszechobecna i tak absolutnie niszczycielska, że w okolicach premiery negatywnemu konsensusowi nic nie mogło stawić czoła – obojętne, jak obficie byś się nie produkował i jak przekonujące argumenty byś wysunął, pierwszą odpowiedzią i tak byłoby “MARTHAAAAA”, a wszystkie kolejne polegałyby na histerycznym śmiechu i zbijaniu z żartownisiem piątki. Kiedy w końcu po miesiącach namów znajomych neofitów rozszerzonej wersji “Świtu sprawiedliwości” zgodziłem się wreszcie na seans, w głowie wciąż majaczył mi cień Marthy, wizja sceny tak kretyńskiej i komicznej, że sama w sobie przysłoni wszystkie potencjalne zalety filmu. I gdy wreszcie skonfrontowałem się z najbardziej niesławnym rozwiązaniem konfliktu w historii komiksowych adaptacji filmowych, poprzysięgłem sobie, że już nigdy nie wsłucham się w głos nerdowskiej inteligencji zbiorowej, bo mamy zupełnie różne priorytety. “MARTHA”, punkt kulminacyjny konfliktu Batmana i Supermana, to kompletne przeciwieństwo finału “Wojny bohaterów” obracającego się wokół Iron Mana i jego matki, rzeczywiście koślawa linijka dialogowa wsparta tematycznym sensem, autentycznym ładunkiem emocjonalnym i jakąkolwiek techniką filmową. Ale po kolei.

Od razu zaznaczam, że nigdy wcześniej nie oskarżyłem Zacka Snydera o zrobienie świetnego filmu, w najlepszym wypadku może świetnych pojedynczych momentów. Zgadzam się też z powszechną opinią, że był najgorszym możliwym wyborem na położenie kamienia węgielnego pod celuloidowy wszechświat mający rywalizować z Marvelem. Jego osobliwa do bólu stylistyka nie miała szans stać się podstawą stylebooka, z którego z chęcią czerpaliby kolejni reżyserzy pracujący w tym samym uniwersum, a jego totalny brak zainteresowania w przygotowywaniu gruntu pod sequel jest ewidentny w każdej scenie, w której odnosi się do “Ligi Sprawiedliwości”. Studio kazało mu wtrącić gdzieś małe teasery przedstawiające nadchodzące postaci pokroju Aquamana czy Cyborga, więc, nawet nie żartuję, wrzucił na komputer Batmana folder z teaserami, które Człowiek Nietoperz ogląda w wolnej chwili wszystkie po kolei, by do nich już nigdy nie wrócić. Nie, Snyder nie chce tylko przygotować pilota niekończącego się tasiemca o ekipie w rajtuzach, on próbuje za wszelką cenę stworzyć swoje opus magnum, które zamknie w sobie wszystkie obsesje widoczne w jego wcześniejszych, również kontrowersyjnych filmach, od widm 11 września w “Człowieku ze stali” po próbę rozliczenia z superbohaterskim faszyzmem w “Watchmenach” (później w wywiadzie zrezygnowanym tonem powie, że nie potrafi reżyserować inaczej). I nie zamierza naśladować Nolana, który swoje fabuły stylizuje na układanki o idealnie łączących się elementach, precyzyjne mechanizmy godne zegarka szwajcarskiego. Zamiast tego próbuje mówić do widza ekspresyjnym gestem, serią mocnych obrazów, które nie łączą się ze sobą tradycyjnym “postać przechodzi z A do B, ponieważ zmusza ją do tego C”. Tradycyjną logikę zastępują logika koszmaru, logika emocjonalna, logika tematyczna.

Otwarcie filmu udowadnia, że takie podejście ma sens, i nawet ludzie, którzy szczerze nienawidzą całości, przyznają, że przy prologu mieli jeszcze pewne nadzieje. Pierwsze minuty ekspresowo nakreślają doskonale znaną historię Bruce’a Wayne’a (Ben Affleck), którego wektor życia zawsze jest wyznaczany przez kolejne traumy: martwych rodziców, nietoperza wylatującego z ciemności, utratę przybranego syna. Brak tu dialogów, to tylko kilka doskonale znanych z komiksów scen, bogato skąpanych cieniem i nostalgią – towarzyszy im tylko kilka słów Afflecka o utracie wiary w absolut, jeden z motywów przewodnich filmu. Właściwe wprowadzenie w akcję przenosi nas w serce znanej z “Człowieka ze stali” bitwy o Metropolis, podczas której dwaj przybysze z Kryptonu walczący o przyszłość Ziemi obracają w pył dzielnicę za dzielnicą. Tym razem perspektywa jest jednak inna, utrzymana na poziomie ulic. Widzimy, jak Wayne pędzi samochodem przez kolejne przecznice, desperacko próbując zrozumieć sytuację i zorganizować jakąś pomoc. Paralele z atakiem na World Trade Center nie są ani odrobinę subtelne – eksplodujące wieżowce, pełne rozpaczy rozmowy przez telefon, pozbawione nadziei modlitwy, “first responders” wyciągający spod ton żelastwa pracowników biurowych o zmasakrowanych kończynach. Natychmiast wiadomo, jaka będzie następna trauma, którą będzie musiał przepracować Batman – a wraz z nim całe Stany Zjednoczone.

Zawiązanie tytułowego konfliktu jest sprawne. Kontrowersje budzi to, co następuje później. Twórców nie interesuje bezpieczne przeprowadzenie publiczności przez motywacje postaci i przestrzeń w filmie, ujęcie upływu czasu i splotów wydarzeń w jakieś czytelne ramy. Czasem Snyderowi zarzuca się, że montuje każdy swój film jak trailer, i podobne oskarżenie można wysunąć tutaj – w jednej chwili fotograf towarzyszący Lois Lane zostaje zamordowany przez rebeliantów na Bliskim Wschodzie, w drugiej chwili Superman wyciąga meksykańską dziewczynę z pożogi, w kolejnej Batman naznacza amerykańskich przestępców piętnem, które zostanie im na całe życie. Ekspozycji de facto brak, jest za to chaotyczny kolaż wycinków z telewizyjnych wywiadów i wieczornych wiadomości, bezsensownych śmierci i kosztownych przyjęć dla wyższych sfer, (pseudo)filozoficznych rozterek i efektownych eksplozji. To przygnębiający, nihilistyczny wręcz obraz świata w dobie mediów znieczulających nas na horror istnienia 24 godziny na dobę, mętne bagno, które jest w stanie pochłonąć każdego. Na ścianie widać pozostałości mózgu głupkowatego i wiecznie uśmiechniętego Jimmy’ego Olsena, fotografa z Metropolis. Na ziemi leżą przypominające kadry z filmu snuff zdjęcia dobrodusznej matki Clarka Kenta, zapłakanej, związanej i zakneblowanej. Nawet Superman, którego motto od niepamiętnych czasów brzmiało “prawda, sprawiedliwość i amerykański styl życia” zmaga się z wątpliwościami na temat amerykańskiego ekscepcjonalizmu, a mocno podkreślane od czasów Franka Millera faszystowskie tendencje Batmana sięgają punktu, w którym przejęty paranoją zakrzykuje swojego lokaja cytatami z Dicka Cheneya. Tymczasem prowadzący obu superbohaterów do starcia manipulator Lex Luthor, świadomie stylizowany na marzącego kiedyś o prezydenturze Marka Zuckerberga, skutecznie przedstawia się światu jako dobrotliwy miliarder-technokrata, kapitalista idealny, który moralność dawno zastąpił nieograniczonym pragnieniem wiedzy, a w przed-apokaliptycznych nastrojach widzi głównie potencjał do wyzysku.

Takie lekceważące potraktowanie kultowych bohaterów w połączeniu z bombastycznym płaszczykiem mocno abstrakcyjnego, pozbawionego logicznych przejść ze sceny w scenę scenariusza pchnęło wiele osób do wniosku, że Snyderowi zabrakło podstawowych kompetencji – wniosek, który długo wyczekiwana latami, tytułowa konfrontacja w trzecim akcie zwieńczona “MARTHĄ” tylko ucementowała. Ale on nie stawia na piedestale poważnego potraktowania geekowskiej obsesji na punkcie crossoverów spod znaku “kto by wygrał” (ciekawostka: w fanfikach i niekanonicznych komiksach wynik pojedynków Batmana prawie zawsze uzależniony jest od tego, czy dostał nieskończoność czasu na wykrycie słabości przeciwnika i przygotowanie planu działania, czy został od razu zrównany z ziemią, co tak jakby obnaża bezsens całej koncepcji), nie ma też zamiaru bawić się w tani fanserwis. Nie jest jak bracia Russo, którzy pożyczają figurki herosów od producenta, a potem potulnie odkładają je na wyznaczone miejsce – zobaczył okazję, by przy pretekście ustawionej walki wykorzystać czerwone “S” i znak nietoperza jako pryzmat pokazujący, jak widzi świat. I ku (niewątpliwie spóźnionej) rozpaczy Warner Bros., zrobił to. I nie obchodzi mnie fakt, że nie trafił w powszechne gusta i konsensusy na temat interpretowanych przez siebie postaci, bo gdy “Wojnę bohaterów” starannie oczyszczano z najmniejszych śladów ideowości, by nędznie ukryć czytelny w dziesiątkach komiksów Marvela fakt o faszystowskich ciągotach herosów, ten szaleniec zrobił po raz drugi “Watchmenów”. I tym razem zrobił to znacznie lepiej, bo nie tylko zastąpił Ozymandiasza, Rorschacha i Manhattana ich markowymi odpowiednikami, nie tylko odważnie uciekł z czasów Nixona i Reagana w schyłek prezydentury Obamy, ale przede wszystkim pozbył się największej słabości tamtego filmu, czyli braku zrozumienia języka komiksów przy jednoczesnej próbie niewolniczego przeniesienia najsłynniejszej powieści graficznej na ekran. Tym razem buduje historię od początku do końca w oparciu o własny słownik filmu.

I choć ta opowieść, jej struktura bądź styl mają prawo się nie podobać, nazywanie jej “jednoznacznie złą” lub “zrobioną niekompetentnie” to bzdura. Styl Marvela, w którym każda postać musi wytłumaczyć każdą swoją decyzję, motywację i motywy przewodnie scenariusza stosowną linijką dialogową, nie jest jedynym słusznym, fabuła nie zawsze musi być kreowana jako ciąg McGuffinów i czytelnych decyzji montażowych, które niezawodnie prowadzą bohaterów z punktu do punktu w zgodzie z listą akceptowalnych tropów i twistów. To nie jest kompozycja pasująca do sportretowania świata, w którym litera amerykańskiego prawa odbiega od moralnego standardu, budząc w obywatelach przeświadczenie o nadchodzącym armagedonie – świata, któremu kapitał uosabiany przez Lexa Luthora pisze za kulisami pozbawioną na pierwszy rzut oka sensu narrację – owładniętego chaosem świata, w którym medialny kalejdoskop tylko komplikuje zamiast cokolwiek wyjaśniać, pokazuje nam częściej Obcego niż przyjaciela. Tak widzi świat Snyder, i najsensowniejszym modelem przekazania tego wydaje mu się model koszmaru. W pierwszym akcie filmu widzimy więc ciąg utrzymanych w hiperrzeczywistej konwencji scen – zachodnie korporacje skupujące kryptonit od biednych mieszkańców trzeciego świata, operator dronów z US Army zmuszony do bombardowania sprzymierzonych jednostek, brutalność policyjna w amerykańskich slumsach – którym można zarzucić brak spójnej struktury fabularnej, ale w żadnym wypadku braku spójności emocjonalnej i tematycznej. Kiedy film nagle przenosi się do pokrytej piaskiem i otoczonej ogniem metropolii, w której ubrany w skórzany płaszcz Batman morduje neonazistów i humanoidalne insekty, podczas gdy kamera powoli się obraca i demonstruje nie tylko w całej okazałości złożoną choreografię walki, ale też skalę zniszczenia spowodowaną przez Supermana, w pierwszej chwili można nie zauważyć, że to tylko koszmar Bruce’a Wayne’a. W końcu koszmary (nie w znaczeniu związanym ze średnią na Filmwebie, dowcipnisie) bombardują nas już od kilkudziesięciu minut.

Ale “Świt sprawiedliwości” to najlepszy typ mary sennej – takiej, w której obrazy są tak pełne nie do końca zrozumiałej, ale nieokiełznanej emocji, że zostają pod powiekami na długo. Kino Snydera to kino szerokoekranowych uniesień, kino, które odrzuca ironiczny dystans Deadpoola i Strażników Galaktyki, by w pełnej szczerości zaprezentować obrazy, które wzbudziły w wyobraźni twórcy jakieś bliżej nieokreślone poruszenie, a potem zostały przełożone na ekran kinowy z maksymalizacją emocji przez staranny dobór oświetlenia, kompozycji wizualnej, ruchu i mowy ciała aktorów – tak naprawdę chyba jedyny współczesny film superbohaterski, który celuje w choć trochę pokrewną poetykę, to “Logan” Jamesa Mangolda, w którym jedna z najlepszych scen pokazuje po prostu przestraszone konie biegnące po autostradzie. Jedna z pierwszych naprawdę zaskakujących scen w “Świcie sprawiedliwości” też pokazuje szkapę, która pozbawiona jeźdźca człapie przez chmurę pyłu pozostawioną przez zawalony wieżowiec, podczas gdy szukający rannych i zabitych pracowników Bruce Wayne patrzy na nią oniemiały. Superman otoczony jak bóg przez wyciągnięte ręce trupich uczestników parady meksykańskiego Święta Zmarłych. Lois Lane nurkująca za kryptonitową włócznią w ruinach i oświetlona przy tym jak bohaterka filmu giallo. Absolutnie niespodziewany hołd dla “Oczu szeroko zamkniętych” Kubricka, w których Steadicam powoli przesuwa się wokół Wonder Woman i uczestników wykwintnego przyjęcia, a w tle przygrywa “Walc nr 2” Szostakowicza (finał dorzuci do tego adekwatny ukłon w kierunku “Odysei kosmicznej”). Tego typu scen jest znacznie więcej, a wszystkie skąpane są w bogatym światłocieniu i starannie zaaranżowane tak, by bez cienia ironii wzmocnić ich intensywność, mitotwórczy charakter, a nawet zmysłowość (nigdy nie myślałem, że zobaczę Supermana uprawiającego seks z Lois w wannie). To kino wolne, pełne energii, emocji i spektakularnych widoków.

Oczywiście trzeci akt z obowiązkowym potworem CGI (najsłabszy element filmu, choć walka z nim nie jest pozbawiona walorów) musi zamknąć to wszystko w blockbusterowy sposób, i stąd bierze się ta nieszczęsna linijka z “MARTHĄ”. Ale co z tego – po ponad dwóch godzinach, w których topiący się w nihilizmie i narastającym przekonaniu o słuszności faszyzmu Batman coraz bardziej odczłowiecza w swoich oczach Wroga, to jedno słowo jest dokładnie tym, czego potrzebuje, by wrócić do zmysłów i zobaczyć w Supermanie Clarka Kenta. Ludzie mogą mówić o tym, jak wiele rzeczy w wizji Snydera nie pasuje do typowych wersji komiksowych tych postaci, ale nie wiem, czy coś pasuje do Bruce’a Wayne’a bardziej, niż próba pokonania gigantycznej traumy przez jakiś symboliczny gest – ten człowiek w komiksach regularnie odbudowuje sobie zamordowaną rodzinę trupą cyrkową łomoczącą przestępców w gettach, oczywiście, że słysząc o jakiejś Marcie do uratowania, rzuci się na tę okazję jak głodny pies na soczysty stek. Ale nie dlatego kupiłem “MARTHĘ” – kupiłem ją dlatego, bo emocjonalnie i tematycznie miała sens, którego kino superbohaterskie jest zazwyczaj kompletnie pozbawione. Luthor i Wayne widzą w Supermanie absolut, który pokazuje najgorsze i niedoskonałe cechy zarówno ich, jak i otaczającego ich świata, coś, co nie może koegzystować z obecnym porządkiem. Po dwóch godzinach brodzenia przez bagno przejmujących tragedii, które faktycznie mają miejsce na co dzień, Batman w końcu widzi część siebie w imigrancie z kosmosu – i odzyskuje wiarę w dobro, jakąś pierwotną formę tego, w co wiarę powinien budzić superczłowiek.

Nie chcę narzucać tu stanowczo jakiejś akademickiej interpretacji, bo i Snyder nie jest w “Świcie sprawiedliwości” akademicki. Nie, on atakuje widza pozami, kolorami, pomysłowymi sposobami podkreślenia nieludzkiej siły Supermana, prowokacyjnymi obrazami z dzienników telewizyjnych i niesamowitą muzyką (przeraźliwie nierówne skrzypce jako lejtmotyw Luthora, potężna wiolonczela elektryczna zwiastująca przybycie Wonder Woman – Hans Zimmer i Junkie XL nie komentują tylko ostrożnie tego, co dzieje się na ekranie, a dokładają swoje trzy grosze i zapadają w pamięć). Nie sugeruję też, że w swoich portretach geopolityki czy konfliktów moralnych świata ma serię twardych odpowiedzi. Nie, jest równie skonfundowany, co wielka trójca jego bohaterów, których osobiste filozofie nie radzą sobie z objęciem współczesności, ale którzy na ślepo i tak szukają sensu. I sensu szuka też Snyder, pokazując nam, do czego doszedł dotąd sam, jak to wszystko widzi – to, jak agresywnie skłaniające do własnej riposty są jego obrazy, w zupełności wystarczy. Czasem miło, gdy rzucający non stop whedonizmami współcześni superbohaterowie się zamkną i zaakceptują, że my też mamy coś do powiedzenia.

Tekst ten nie ma na celu potępienia w czambuł MCU ani apologii DCU – oba uniwersa budzą we mnie summa summarum podobnie negatywne odczucia i nie mam ochoty wdawać się w jakiekolwiek internetowe dyskusje na ich temat (mam szczerą nadzieję, że bitwy fanbojów przeniosły się teraz na nędzne poletko “Liga Sprawiedliwości” kontra “Wojna bez granic”). “Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” jest dla mnie na tle kinowych wszechświatów ewenementem, czymś, co nie miało prawa powstać, a jednak doczekało się gigantycznej kampanii marketingowej i zaczęło mówić językiem gorących emocji do ludzi, którzy bezskutecznie nasłuchiwali języka zimnej logiki. To jeden z tych wspaniałych, wysokobudżetowych wypadków przy pracy, które w epoce coraz bardziej standaryzowanych norm produkcyjnych i focus testów nie miały prawa się wydarzyć, ale które się wydarzyły i zamiast chłodnego “okej, pewnie obejrzę z przyzwyczajenia sequel” spowodowały setki stron gorących forumowych debat (patrz też: “Resident Evil 6”, trzeci sezon “Hannibala”). Popkulturowi giganci wciąż mogą być “super” czymś więcej, niż samą skalą.

P.S. Tak naprawdę powinienem był zapostować zamiast tej ściany tekstu tylko tę scenę i spytać “ludzie, co z wami jest nie tak?”.