Misja cudotwórcza

Niektórzy mogą uważać Toma Cruise’a za zwykłego śmiertelnika, ale on wkroczył już na wyższy poziom. W „Mission: Impossible – Fallout” jego postać, superagent Ethan Hunt, nie tylko tradycyjnie dokonuje niemożliwego, ale przedstawia się publiczności jako mesjasz ery blockbusterów, żywy symbol bezwarunkowej wiary i nadziei na cud, nadczłowiek poświęcający osobiste szczęście i całe swoje życie na ołtarzu służby jednostce, dawno już zapominanej przez wielkich tego świata. Już „Jacka Reachera”, też w reżyserii Christophera McQuarriego, można było oskarżyć o bycie bezczelną laurką na cześć Cruise’a, ale szóste „M:I” w gloryfikacji swojej gwiazdy nie ma już żadnych hamulców: tonący w odniesieniach religijnych wstęp informuje nas, że tylko Ethan może stawić czoła grupie antyreligijnych „Apostołów” knujących nuklearną zagładę Watykanu i Mekki, a finał pokazuje, jak wszyscy sojusznicy Hunta dokonują aktu ślepego zawierzenia mu swoich losów i zostają natychmiast pochłonięci oślepiającym światłem z niebios. Trajkot bohaterów drugoplanowych na temat wspaniałości Toma nigdy nie ustaje, a w świecie pełnym zdrad i działań na trzy fronty jego kompas moralny jako jedyny funkcjonuje nienagannie – pal licho rozterki na temat kobiet, które zbliżyły się do niego i poniosły przez to jakąś krzywdę, żadna z nich nigdy nie chowa urazy, wręcz przeciwnie, są w stanie długo i z oddaniem szorować każdą plamę, którą protagonista upatrzył sobie na honorze. Jak scjentologowie mieliby powątpiewać w swoją religię, gdy maskotką ich kościoła jest ten żywy bóg o anielsko śnieżnobiałym uśmiechu, wyglądający w wieku 56 lat pewnie młodziej, niż Chrystus w wieku lat 33?

Na poziomie motywów obecnych w scenariuszu „Fallouta” poza deifikacją Ethana Hunta nie oferuje zbyt wiele, ale ciężko zdobyć się z tego tytułu na bezlitosne kpiny, gdy wykonawca tej roli rzeczywiście wkłada w nią nieludzki wysiłek. Po tym, jak Leonardo DiCaprio dostał długo upragnioną złotą statuetkę za nagranie swojego turnusu w obozie surwiwalu ekstremalnego („Zjawa”), Tom Cruise w rankingu najbardziej prawdopodobnej śmierci aktora pierwszoplanowego na hollywoodzkim planie filmowym stracił całą konkurencję. W „Ghost Protocol” wspinał się bez pomocy kaskaderów na najwyższy wieżowiec świata, w otwarciu „Rogue Nation” trzymał się kurczowo zewnętrznych drzwi startującego samolotu, a w najnowszej części serii wykonuje z wysokości 8 kilometrów nad ziemią wymagający skok spadochronowy HALO i skacze z rzeczywiście złamaną kostką po dachach Londynu. McQuarrie jako reżyser jest zaś przy tych heroicznych wyczynach jest najlepszym hajpmenem, jakiego aktor mógłby sobie wymarzyć i zawsze dba o to, by Cruise był widoczny z jak najlepszej strony: sama konstrukcja hełmu, który pokazywałby twarz Ethana Hunta przy skoku z samolotu, trwała miesiącami, a poziom opanowania techniki filmowej zawstydza całą resztę współczesnego kina szpiegowskiego. Niektóre sceny aż proszą się o bezpośrednie porównania z ostatnim występem Jamesa Bonda w „Spectre”. Gdy 007 mierzył się tam z pilotem lecącego helikoptera, Sam Mendes zabijał całą ekscytację szerokimi ujęciami z dalekiej odległości – w „M:I-F” tytaniczny wysiłek Cruise’a włożony we wspięcie się po linie na lecącą maszynę oraz pokonanie załogi jest pokazany z bliska i z kronikarską dokładnością. Kiedy Daniel Craig brał udział w dramatycznej scenie pościgu po ulicach Rzymu, gagi pokroju śpiewającego Sinatry czy staruszka blokującego ulicę malutkim Fiatem budziły śmiech głównie tym, że były jak wyjęte z zupełnie innego filmu – McQuarrie zaś rozładowuje atmosferę w znacznie bardziej naturalny sposób, czy to pokazując reakcje przypadkowych osób na absurdalną kaskaderkę Hunta, czy też wkradając tu i ówdzie dyskretny metakomentarz („MI6. Why?”, „Why is he running in circles?”).

Ale czy „Fallout” to rzeczywiście nie tylko najlepszy film szpiegowski ostatnich lat, ale również, jak ogłosili już niektórzy krytycy, „Mad Max: Na drodze gniewu” 2018 roku, nowy standard kina akcji? Stanowczo nie – to nie George Miller zacierający granice między scenami akcji a scenami rozwoju postaci, to nie Junkie XL perfekcyjnie punktujący sceny kulminacyjne dramatycznym „Brothers In Arms”, to nie ten poziom rozrysowania każdego kadru i budowania scenografią lat historii świata przedstawionego. W szóstym „Mission: Impossible” niemal cała ścieżka dźwiękowa Lorne’a Balfe’a zlewa się w mętną rzekę post-zimmerowskich popłuczyn, a pozbawiona głębi tematycznej fabuła staje się zaledwie solidnym mechanizmem napędzającym kolejne spektakularne wyczyny bohaterów i fankluby Toma Cruise’a. Ambicją twórców nie jest rewolucja na skalę „Na drodze gniewu”, a runda honorowa, podsumowanie całego dorobku serii. McQuarrie zdaje sobie sprawę, że jedną z największych zalet „M:I” jest to, ilu reżyserów odcisnęło na postaci Ethana Hunta swoje wyraźne piętno, i postanawia nam zaserwować swoisty „The Best Of”, przegląd ponad dwudziestoletniej już historii sagi. Pierwsza część autorstwa genialnego Briana De Palmy obsesyjnie szukała paraleli między sztuką tworzenia filmów a szpiegostwem, budząc w widzu paranoję przy pomocy subiektywnych retrospekcji, żonglerki perspektywami kilku postaci i ciągłego reinterpretowania tych samych obrazów w nowych, zaskakujących kontekstach – sojusze zmieniały się jak w kalejdoskopie, każdy prowadził grę z każdym, a ostatecznie wygrywał ten, kto potrafił przechytrzyć nie tylko przeciwnika, ale i publiczność przed ekranem. „Fallout” przez dwa pierwsze akty składa kolejne hołdy temu podejściu, nie tylko każąc Ethanowi w tajemnicy przed widzami skonstruować cały plan filmowy i odegrać oskarową rolę celem oszukania terrorysty, ale konstruując całą intrygę jako wynik knowań podwójnych, potrójnych i poczwórnych agentów (wszelkie spiski znajdują idealny finał w chaotycznej strzelaninie, podczas której nie wiadomo, kto atakuje kogo, a jedna z postaci pyta zmęczona „CIA, Apostołowie, czy jest jakaś różnica?”).

Swoim hollywoodzkim debiutem w postaci „Mission: Impossible 3” J.J. Abrams udowodnił, żebardziej  niż intrygującym artystą jest rzemieślnikiem specjalizującym się w resuscytacji własności intelektualnych, których właściciele nie wiedzą, co dalej. Jako serialowy spec nadał scenariuszowi budowę pilota telewizyjnego, któremu bez problemu można przygotować sequele, skonstruował nowy wizerunek twardziela wyśmiewanemu przez serię pijarowych katastrof Tomowi Cruise’owi  (kto jeszcze pamięta, jak rok przed „M:I3” skakał na kanapie u Oprah, głosząc światu miłość do Katie Holmes?), a stanowczo mroczniejszym tonem próbował wstrzelić się w amerykańskie nastroje po upadku World Trade Center i początku wojny w Iraku. Choć z producenckiego punktu widzenia był to potrzebny film i rzeczywiście jest najlepszy w całym dorobku Abramsa, i tak jest to jednocześnie najsłabsza część „M:I” – trzęsąca się kamera zmienia większość scen akcji w rozmyty chaos, mroczniejsza atmosfera oparta między innymi o tortury bliskich Ethanowi Huntowi postaci kobiecych z perspektywy czasu potrafi zażenować, a znany z nieprzyjemnych rebootów „Star Treka” duet scenarzystów Kurtzman/Orci tradycyjnie zawodzi na wielu frontach (Philip Seymour Hoffman był absolutnym cudotwórcą, skoro z około dziesięciu wygenerowanych chyba losowo przez komputer linii dialogowych pokroju „Kim jesteś, jak się nazywasz, czy masz dziewczynę, znajdę ją i zabiję” potrafił stworzyć faktycznie pamiętną kreację głównego łotra). „Mission: Impossible – Fallout” jest kontynuacją kursu wyznaczonego przez „trójkę”, o czym przypomina nie tylko nazwisko Abramsa w napisach jako producenta. Oparta o stylowe przekłamania obrazu cyfrowego estetyka, oparcie schematycznej fabuły o proste relacje Ethana Hunta z płytkimi charakterologicznie pomagierami z agencji IMF, ciągnący się niepotrzebnie od dawna wątek skomplikowanej relacji z byłą żoną Julią. To wszystko elementy znajdujące swój początek w „M:I3”, niezawodnej recepturze na udaną, rentowną franczyzę. Brad Bird oraz Christopher McQuarrie w czwartej i piątej części dokonali retuszów, które znakomicie zamaskowały wady tej formuły: przyjazny marketingowi nacisk na absurdalne ryzykanctwo Cruise’a, zastąpienie przytłaczającej atmosfery pełnym klasy i dyskretnego humoru spektaklem, pomysłowe zdjęcia i znakomity montaż (swój wkład w wizualny pazur mocno zaznaczył tu demonstrujący lata doświadczenia z animacją i skutecznymi scenorysami Bird, znany z „Simpsonów”, „Stalowego giganta” i „Iniemamocnych”). Z jednej strony ciężko więc zaprzeczać, że to najlepiej rozwijana obecnie hollywoodzka seria, omijająca wszystkie pułapki, w które wpadli niedawno na przykład „Szybcy i wściekli”, filmowy odpowiednik nałogowego użytkownika sterydów, coraz bardziej prężący biceps i coraz bardziej szkodzący sercu. Z drugiej strony w „M:I” czuć już, że formuła jest niebezpiecznie bliska połknięcia własnego ogona, że głównym motorem serii jest już tylko freudowski popęd śmierci aktora stanowiącego twarz serii, że istnieje potrzeba nowych idei.

„Fallout” najciekawiej prezentuje się, gdy porównać go do „Mission: Impossible 2” Johna Woo, najbardziej kontrowersyjnej części serii. Można się kłócić, że na poziomie skryptu „dwójka” operuje wyłącznie czystymi kliszami i mocno niefortunnymi dialogami, a dokonane bez udziału reżysera cięcia mocno zaszkodziły ostatecznej wersji – z trzyipółgodzinnej wersji ostały się tylko dwie godziny, do tego często zmontowane jak teledysk z końca lat dziewięćdziesiątych. Film został w ten sposób pozbawiony motoru w postaci koherentnego scenariusza, przez co paradoksalnie łatwiej odkryć jego prawdziwą siłę: niesamowite, pełne powagi i emocji obrazy. Pierwsze spotkanie Toma Cruise’a i Thandie Newton w Sewilli, flirt prowadzony bez słowa i w całości ciągłym ruchem dwóch postaci względem siebie, sylwetki pojawiające się i znikające za hipnotyzującymi sukniami wirujących tancerek flamenco, gra fizycznością bohaterów godna mistrzów komedii romantycznych z Hong Kongu. Zacięte brwi skrzywdzonego łotra, wzajemne tęskne spojrzenia rozdzielonych kochanków, płomienie odbijające się w okularach przeciwsłonecznych, ostatnia walka przerywana co chwilę obrazem fal z hukiem rozbijających się o brzeg – dialogi są nieistotne, przenosimy się w wymiar czystych emocji, to one skutecznie zastępują logikę fabularną. Subtelne gry szpiegowskie są dla tchórzy, Woo woli grać maskami zdzieranymi co kilka minut w dramatycznych okolicznościach, bo choć przyjechał z dalekiej Azji, chce przemówić do zachodniej publiczności językiem gestów i namiętności, którego tłumaczenie jest zbędne. „M:I2” to artefakt kulturowy sprzed epoki specjalizujących się w kurateli nad wielkimi własnościami intelektualnymi Abramsów, film, po którego obejrzeniu jesteś wręcz przesycony i nie masz pojęcia, czego mógłbyś spodziewać się po sequelu. Nastąpiła maksymalna eskalacja, ktoś próbował wyrazić w pełni swoje idee, zrealizować wizję zamiast skonstruować niezawodną formułę.

W „Mission: Impossible – Fallout” łatwo dopatrywać się hołdów dla Johna Woo. Otwierająca „dwójkę” dramatyczna wspinaczka po klifie, ubrany w całości na czarno Cruise w wariackim pościgu motocyklowym, główny bohater i jego potencjalna ukochana wyrażający swoje uczucia poprzez pozbawioną słów zabawę w kotka i myszkę, stanowiące znak rozpoznawczy Woo gołębie, mitologizacja protagonisty, to wszystko znaleźć można również w nowym filmie McQuarriego. Nawet grany przez Henry’ego Cavilla łotr funkcjonuje na podobnej zasadzie, co Dougray Scott z „M:I2” – znów jest to Ethan Hunt odbity w krzywym zwierciadle, ale tym razem lepszy, bo sprytnie grający na brakach w publicznym imidżu Cruise’a, współczesny Superman o dodatkowych 15 centymetrach wzrostu, potężnej budowie i niczym niezmąconej pewności siebie. Najważniejsze, co łączy drugą i szóstą część, to jednak skłonność do budowania zachwycających, hiperrealnych obrazów. McQuarrie w „Falloucie” opiera się głównie na tradycyjnych efektach specjalnych i trikach kaskaderskich, które potem umiejętnie zderza z grafiką komputerową, zwiększając tylko zachwyt, jaki powoduje ich widok – wyróżniają się zwłaszcza wszechobecne refleksy, patrz wieża Eiffela odbijająca się wraz z majestatycznym zachodem słońca na mokrej posadzce lub ekskluzywny klub nocny pełen kolorowych błysków odbijających się w falowanych lustrach. Rebecca Ferguson jadąca motocyklem przez deptak otoczony niekończącą się serią łuków i Tom Cruise sunący pod prąd wokół Łuku Triumfalnego w Paryżu, dwa cudowne ujęcia ukazujące czystą ekstazę pędu. Przypominająca scenę z placem zabaw w „Terminatorze 2” oniryczna ilustracja strachu przed nuklearnym holokaustem. Inna senna wizja, w której zmuszany do splamienia rąk krwią niewinnych Hunt wyobraża sobie siebie jako upadłego anioła, zresztą jednocześnie jedyna scena, w której przez wyciszenie wszystkich dźwięków i dialogów muzyka Balfe’a robi mocne wrażenie. Minęło 18 lat, od kiedy Mission: Impossible ostatni raz demonstrowało w ten sposób siłę czystego obrazu, ale na pewno nigdy nie robiło tego w formie tak przystępnej dla przeciętnego widza.

Ostatecznie jednak ta opracowana pod okiem J.J. Abramsa forma, kiedyś odpowiedzialna za ocalenie serii, a być może również kariery Toma Cruise’a, po obejrzeniu „Fallouta” coraz bardziej wydaje się kulą u nogi. Kto wie, być może to ostatnia część serii, wspomniana runda honorowa, w której Cruise chciał mieć gwarancję godnego pożegnania się z rolą mesjasza blockbusterów, co byłoby zrozumiałe – brak tu sceny po napisach czy obietnicy, że „Ethan Hunt powróci”, wszystkie wątki zostają porządnie domknięte, a na pokaleczonej twarzy protagonisty widać w zakończeniu uczucie spełnienia. Jeśli jednak za parę lat zobaczę w sieci zdjęcia 60-letniego Toma ześlizgującego się z kadłuba startującej rakiety kosmicznej lub wieści o kontynuacji z inną gwiazdą próbującą dorównać jego wybrykom, mogę zareagować już na to pewną znieczulicą. „Fallout” jest dla mnie trzecią najmocniejszą odsłoną „Mission: Impossible”, najlepszym, co spotkało serię w abramsowej epoce, ale jednocześnie budzi we mnie tęsknotę za czasami Woo i De Palmy. Zaczynam przyzwyczajać się do dowodów boskości Cruise’a i wierzę, że zasługują na opatrzenie wizjonerskim tekstem, który miałby szansę stać się blockbusterową ewangelią.


P.S. 26:40.