Ostatnio w wielu zakamarkach mediów społecznościowych furorę robi ten rysunek, wyraz frustracji na płytką nerdowską adorację cyberpunku bez uwzględniania jego kontekstu politycznego i społecznego. Nie trzeba wiele się natrudzić, by wzorem twórcy obrazka zinterpretować całą konwencję jako bicie na alarm, że futurystyczna dystopia już nadeszła i że trzeba się jej stanowczo przeciwstawić. Jednocześnie ciężko kłócić się, że reakcja „wow, spoko przyszłość” wcale nie była zamierzona przez autorów klasyki gatunku. Romantyczne postaci outsiderów skąpane w światłach neonów, mocno optymistyczny obraz możliwości rozwoju technologicznego w najbliższych dekadach, architektoniczny majestat futurystycznych metropolii, to wszystko składa się na definicję słowa „cool”. Gdy doda się do tego defetyzm bohaterów, prawie zawsze akceptujących rolę trybika niezdolnego do skutecznego przeciwstawienia się całej machinie, nie powinno dziwić, że myśli odbiorcy cyberpunkowych tekstów dość rzadko idą w kierunku „wow, jestem chyba lewicowym radykałem”, a częściej w stronę „ech, gdyby Disney nazywał się Zaibatsu Heavy Industries i gdybym mógł mieć mechaniczne palce jak hakerzy w Ghost in the Shell, ten padół łez dałoby się nawet znieść”. François Truffaut mawiał w kontekście filmów wojennych, że nie da się czegoś ukazać bez uszlachetnienia tego. Na tej samej zasadzie cyberpunk w swoich stylizacjach piekła schyłkowego kapitalizmu równie dobrze może wydawać się jego cichym sojusznikiem.
Film „New Rose Hotel” z 1998 roku fascynuje jako udana próba ucieczki od typowych wizualnych tropów i klisz struktury narracyjnej gatunku, choć tak naprawdę jest adaptacją krótkiego opowiadania napisanego przez osobę, która swoją twórczością zdefiniowała cyberpunk, Williama Gibsona. Kilkunastostronicowy oryginał to tragedia przedstawiona jako ciąg wspomnień bezimiennego protagonisty, eksperta od wykradania specjalistów z megakorporacji, które gotowe są karać śmiercią każdą próbę współpracy podwładnych z konkurencją. By zorganizować transfer genialnego biotechnologa Hiroshiego z firmy Maas, główny bohater oraz jego partner biznesowy Fox sięgają po usługi zjawiskowej dziewczyny na telefon imieniem Sandii – jej zadaniem jest uwieść żonatego naukowca, a następnie nakłonić go do zaoferowania swoich zdolności Hosaka Zaibatsu. Operacja komplikuje się, gdy narrator zaczyna żywić do Sandii szczere uczucia, a niepozorna dziewczyna okazuje się mieć znacznie ambitniejsze plany, niż jej współpracownicy mieli prawo się spodziewać. To jedna z lepszych rzeczy pióra Gibsona, którego proza oczywiście umiejętnie fetyszyzuje wszystko, co egzotyczne (zwłaszcza azjatyckie), zaawansowane technologicznie, pachnące przyszłością, jednym słowem cyberpunkowe.
Zdolny hollywoodzki rzemieślnik mógłby przerobić ten materiał źródłowy w spektakularny thriller, który fani kina głównego nurtu wymienialiby jednym tchem z „Łowcą androidów” i „RoboCopem”. Abel Ferrara tego nie zrobił, choć na pewno byłby w stanie to osiągnąć. Kompetencje w dziedzinie podbijania serc szerszej widowni zademonstrował „Królem Nowego Jorku”, klasycznym filmem gangsterskim z absolutnie kultową tytułową kreacją Christophera Walkena, która w amerykańskiej popkulturze osiągnęła status bliski roli Ala Pacino w „Człowieku z blizną” (patrz Notorious B.I.G. noszący ukradziony „Królowi” pseudonim „Frank White”). Reżyser nie miał jednak zamiaru znowu celować w zegarmistrzowską konstrukcję swojego największego hitu, którego zgodną z wszelkimi kanonami Fabryki Snów formę nazwał po zakończeniu zdjęć wręcz „faszystowską”. Można doszukiwać się tu podobieństw z postacią Walkena, który pod koniec filmu zdaje sobie sprawę, że jego zabawa w Robin Hooda nie miała sensu i że niemożliwe jest podważyć system od środka, nie stając się jego częścią. W twórczości Ferrary czuć nieufność do oklepanych trybów opowiadania historii, ich niezdolności do radzenia sobie z nowymi tematami i skłonności do afirmowania status quo – tak, jak Frank White z wyrazu wściekłości na nierówności klasowe zmienił się w kolejny element materialistycznej estetyki hip-hopu, tak samo „New Rose Hotel” zrobione w stylu „Blade Runnera 2049” wpadłoby niechybnie w pułapkę „spoko przyszłości”. Reżyser zdecydował się więc pójść w zupełnie innym kierunku.
Treść scenariusza jest raczej wierna opowiadaniu. Grany przez Willema Dafoe bezimienny protagonista (oznaczony w napisach końcowych jako anonimowy „X”) zostaje poinstruowany przez uzależnionego od adrenaliny towarzyszącej grze z korporacjami Foxa (znów Christopher Walken, tym razem dość kampowo), by nauczyć Sandii (Asia Argento) wszystkich sztuczek potrzebnych do uwiedzenia Hiroshiego. Wizjonerski biotechnolog jest tu grany przez Yoshitakę Amano, legendarnego projektanta postaci z Final Fantasy i kultowych anime studia Tatsunoko – gościnny występ jako reprezentant Hosaki zalicza też Ryuichi Sakamoto, prawdopodobnie największy żyjący japoński muzyk, którego najważniejszych zasług nie da się wypisać bez skopiowania całej strony na Wikipedii. To jednak byłoby w kwestii geekowskich ukłonów na tyle, a obaj artyści pojawiają się zresztą w filmie tylko na kilkanaście, góra kilkadziesiąt sekund. Nie ma tu skomplikowanej maszynerii bliskiej sci-fi, imponujących scen akcji ani lokacji pławiących się w futurystycznym splendorze.
Ferrara zrobił zamiast tego mocno kameralny film, w którym poza trzema głównymi bohaterami i ich interakcjami praktycznie nikt i nic się nie liczy, większość scen rozgrywa się w pokojach hotelowych pozbawionych rzucających się w oczy dekoracji, inne mają miejsce w zacisznych barach czy ulicznych zaułkach. Cała korporacyjna intryga rozgrywa się poza kamerą, jej drobne fragmenty wyłapać możemy tylko z wszechobecnych ekranów o niskiej rozdzielczości, ziarnistych kamer przemysłowych czy urządzeń przypominających palmtopy. Scenografia nie próbuje bawić się w intrygujące wizje przyszłości, gdyby nie treść dialogów, można by śmiało założyć, że to wciąż 1998. Przestrzeń celowo ukazana jest w dezorientujący sposób, jako swego rodzaju nigdziebądź. Struktura fabuły przez pierwszą godzinę sprawia wrażenie luźno powiązanych, lekko bełkotliwych strzępków, w których brak ekspozycji, przez co non stop trzeba wysilać się nad uzupełnianiem niedopowiedzeń – z ostatnich 30 minut zaś kompletnie znika chronologia, fabuła staje w miejscu, zostaje tylko X., który zamknięty w niewielkiej klitce w tytułowym New Rose Hotel odtwarza sobie w kółko te same nagrania i wspomnienia, próbując wywnioskować, czy Sandii go zdradziła, czy jednak rzeczywiście go kocha.
Zanim wyzbędzie się oczekiwań związanych z konwencjami i dostroi się fale mózgowe do logiki emocjonalnej filmu, potrafi być on frustrującym doświadczeniem, z czym wiążą się poniekąd wynik na Rotten Tomatoes w wysokości 19% oraz przychód kinowy w okolicach marnych 20 tysięcy dolarów. Szerzej zakrojona reewaluacja „New Rose Hotel” była dziełem wielu lat pracy tych krytyków, którzy dostrzegli w unikalnej formie Ferrary geniusz (sam trafiłem na niego na liście najbardziej kontrowersyjnych filmów na portalu Letterboxd, gdzie trafił dzięki wyjątkowo spolaryzowanym ocenom). Moment, w którym z irytacji i zagubienia przeskoczyłem w gorączkowy zachwyt, u mnie też nastąpił dopiero kilkanaście minut przed końcem. Konkretnie wtedy, gdy widząc powtarzaną po raz kolejny scenę zauważyłem kilka niepokojących różnic i zrozumiałem, że patrzę na wiarygodną wizję osobistego piekła wewnątrz głowy człowieka, który nie akceptuje, że jego relacja z ukochaną kobietą dobiegła końca – odtwarza sobie w pamięci wszystkie związane z nią wspomnienia i bezskutecznie stara się znaleźć jakąś korzystną interpretację tego, co właściwie zaszło.
Wszystkie wydarzenia zostały przefiltrowane przez postać protagonisty, każdy doświadczany przez widza obraz jest w jakiś sposób kłamstwem, czy to ze względu na manipulacje Sandii, czy na oszustwa wykorzystane w przejęciu Hiroshiego, czy na dobrą minę do złej gry Foxa, czy wreszcie na zaślepiający romantyzm „Iksa”. Horror tego świata polega na tym, że niczemu, co widzialne nie można zaufać, co odzwierciedla nawet sposób ukazania bohaterów: Fox (do którego roli przed Walkenem był rozważany Arnold Schwarzenegger) wbrew pokazom niesamowitej pewności siebie jest złamanym człowiekiem bez ideałów i umiejętności kontroli sytuacji, uprzedmiotawiana Sandii prezentująca się jako prosta call girl tak naprawdę w każdej scenie genialnie rozstawia swoje sidła, X. o twarzy Dafoe’a w trybie zimnego profesjonalisty tak naprawdę jest skończonym romantykiem. Nawet teoretycznie obiektywnej technologii, od kamer korporacji po kamery Ferrary, nie można zaufać, choć w XXI wieku stanowi nasze podstawowe źródło wiedzy o świecie – jak w zbliżonym tematycznie „Powiększeniu” Antonioniego, i tak zobaczymy tylko to, co chcemy widzieć lub co ktoś chce nam pokazać. Plan przechytrzenia Hiroshiego i jego mocodawców na ekranach może wydawać się przebiegać idealnie, ale w otaczających nagrania niedopowiedzeniach czai się śmierć.
Fakt, że ostatnie 30 minut stanowi remiks reszty filmu, na papierze może wydawać się chybionym pomysłem, ale jako tekst „New Rose Hotel” jest tak gęste, że z każdym seansem te same sceny zdradzają kolejne ukryte warstwy i konteksty. Każda kwestia ma tu kilka znaczeń, każde ukradkowe spojrzenie jest elementem jakiejś gry pozorów, z czasem coraz bardziej zrozumiałe stają się zabawy estetyczne w stylu kontrastowania cieni i nasyconych kolorów w osobistych przestrzeniach oraz jasno oświetlonych, szaroburych miejsc związanych z korporacjami. To nie typowy cyberpunk, w którym zazwyczaj mamy jakiś wgląd w świat wielkich, to współczesny feudalizm, gdzie szefowie zaibatsu są jak Król Słońce, kompletnie poza zasięgiem zwykłych śmiertelników. A że film zamiast nie konfrontuje nas z przepychem konsorcjów i konglomeratów, zamiast tego skupiając się niemal wyłącznie na twarzach kilku bohaterów, widzimy tylko skutki systemu rządzonego bezwzględnie przez kapitał na zwykłych ludziach. Skuteczność intrygi bohaterów, którzy decydują się dorobić na handlu iluzją miłości, jest jak ostateczne potępienie tego porządku – gdy uczucie jest opłacalne, jak zdobyć gwarancję, że było szczere? Na ekranie łatwo można znaleźć substytuty wszystkiego, pornografię zastępującą seks, rosnące cyferki w miejscu pieniądza, użyteczne informacje zamiast insygniów władzy, ale przez to granice rzeczywistości stają się niejasne, a nawet kasety wideo mieszają się z osobistymi wspomnieniami. Możemy się łudzić, że w cyberpunku bylibyśmy kimś na modłę Deckarda goniącego za Royem Battym, ale prawdopodobnie znacznie bliżej nam do X., zamkniętego w ciasnej klitce, wgapionego w niewielkie monitory, zagubionego w natłoku obrazów o setkach kontekstów, masturbującego się w rozpaczy i frustracji, myślącego o alternatywnych przeszłościach i przyszłościach, które nigdy nie nadejdą.