Death Note

Nie łudźmy się, że Adam Wingard nie wie, co robi. On doskonale wie, co robi. Fani mangi i anime już doszczętnie zmieszali wyreżyserowaną przez niego adaptację Death Note’a z błotem, ale było to chyba nieuniknione. Jego film wychodzi przecież z założenia, które wiernemu do dziś fanowi oryginału ciężko zaakceptować – że Death Note zawsze był dobry tylko i wyłącznie jako koncept, a jako historia był głównie niezamierzoną komedią. Manga Tsugumiego Ohby i Takeshiego Obaty to efektowna, ale kompletnie kretyńska gra w kotka i myszkę, w której zarówno mordujący przestępców przy pomocy magicznego notatnika licealista, jak i ścigający go detektyw w snuciu idiotycznie przekomplikowanych planów polegają na zupełnie niewiarygodnym stopniu przewidywalności ludzkich zachowań. Komiks przy całym swoim nadęciu zupełnie nie dostrzega oparów absurdu, w których tkwi, a jednocześnie traktuje postaci koszmarnie przedmiotowo (dziś żenuje zwłaszcza nieustanny seksizm autorów, widoczny równie mocno w innych seriach ich autorstwa).

Potężną dawkę nieświadomego kempu podkreśliła dopiero seria anime, którą może ze względu na znakomitą ścieżkę dźwiękową wciąż wspomina się jako pełen napięcia poważny thriller, ale która przecież regularnie serwowała widzowi sceny w stylu podstępnego chrupania czipsów przy złowieszczych łacińskich chórach. Albo mordobić, podczas których skuci kajdankami bohaterowie nagle zyskują supermoce, dzięki którym każdy cios wystrzeliwuje ich obu na drugi koniec hotelowego apartamentu. Już w drugim odcinków pomysł genialnego detektywa L na złapanie morderczego Kiry brzmi „puścić wyłącznie w określonym miejscu w Japonii specjalną transmisję telewizyjną, podczas której skazany na śmierć przestępca o imionach rozpoczynających się na literkę L poda się za mnie, by jego śmierć bezsprzecznie wskazała, gdzie kryje się ten drań”. W nieco ponad pół godziny doszliśmy do tak piramidalnych bzdur, a zostało jeszcze 35 coraz bardziej wydumanych epizodów, podczas których każdy plan powodzi się tylko dlatego, że zarówno ścigający, jak i ścigany mają dynamicznie przydzielane IQ, przez co nieustannie podkładają się sobie nawzajem w kretyńskie sposoby.

Teoretycznie ten materiał źródłowy dałoby się odratować tylko poprzez kompletne przepisanie fabuły tak, by nadać niewiarygodnym splotom wypadków choćby cień prawdopodobieństwa. Netfliksowa wersja Death Note’a idzie jednak w zupełnie innym kierunku – skupia się niemal wyłącznie na głupotach i absurdach oryginału, by stworzyć przysmak przeznaczony wyłącznie dla miłośników kinowego campu. Niektórzy zarzucają teraz reżyserowi, że jedynie podawał się za fana oldskulowych serii anime, a tak naprawdę totalnie nie rozumiał, co jest w nich warte uwagi. Ale przecież Wingard odwoływał się do ducha OAV z lat 80. i 90. – krótkich filmów animowanych dystrubuowanych na kasetach wideo, które zapadały w pamięć dzięki przesadzonej przemocy, strumieniom wulgaryzmów, stylowej oprawie, niepoprawnemu humorowi i niedorzecznym fabułom. Innymi słowy: planował stworzyć nie aktorski odpowiednik Monstera, a raczej Mad Bulla 34 lub Riding Beana. Najważniejsze dla twórców były piękne ujęcia rozświetlonej neonami nocy w deszczowym Seattle, okrutne egzekucje mordowanych przez głównego bohatera łotrów (pierwszy z nich ginie w wyniku efektownej dekapitacji drabiną), podlane grubą warstwą ironii dialogi i stanowiąca znak rozpoznawczy Wingarda atmosfera, która inteligentnie odwołuje się do kultowych slasherów z końca zeszłego wieku. Nie fabuła, słusznie zidentyfikowana albo przez scenarzystów, albo dopiero przez reżysera jako stek uroczych bzdur. Uroczych bzdur, które zostały odziane w przejaskrawioną i totalnie niepasującą do treści sztuczną stylizację – sztukę dekoracyjną, co według Sontag jest przecież ścisłym sednem campu.

Nic dziwnego, że takie podejście rozwścieczyło fanów Death Note’a, którzy zawsze byli skłonni się ponieść tak zwanej „lodówkowej logice” mangi i anime. Jako, że Kira i L co chwilę poświęcali kilka minut lub kilkanaście stron na łopatologiczne rozebranie kolejnej intrygi na czynniki pierwsze, widzowie i czytelnicy czuli się podekscytowani, mogąc krok po kroku podążać za rozumowaniem tych geniuszy. Przynajmniej aż do momentu, kiedy niektórzy z nich sięgając po zimny napój z lodówki zdawali sobie sprawę, że tak naprawdę cały ten misterny plan w prawdziwym świecie powinien był obrócić się wniwecz przynajmniej cztery razy. Wielu przymykało na to delikatnie oko, woląc ponieść się szczegółowej fantazji scenarzystów. Dodajmy do tego fakt, że nerdowska publiczność często lubuje się w wyśmiewaniu „dziurawych” opowieści, preferując historie, które da się rozpisać jak solucję do gry – Christopher Nolan, król zamkniętych konstrukcji fabularnych, monotonnej ekspozycji i trzymania za rączkę widza jest od lat bożyszczem geeków, a filmy bardziej abstrakcyjne i oparte o niedomówienia czy uproszczenia wynikające z konwencji często padają ofiarami czepialstwa spod znaku CinemaSins. W takiej sytuacji netfliksowy Death Note, który zamiast maskować absurdy oryginalnej koncepcji wyciąga je na wierzch bez wyjaśnień („Panicz L jest jednym z młodocianych detektywów-geniuszy stworzonych w tajemnicy przez instytut Rochester”, „Chwila, robisz sobie ze mnie w tym momencie jaja?”), skazał się na masę recenzji wyśmiewających twórców za luki, których istnienia byli w pełni świadomi.

To właśnie jest w odbiorze Death Note’a najbardziej irytujące. Ci sami ludzie, którzy potrafią delektować się kiczem The Room czy Trolla 2, często nie są w stanie dopuścić do wiadomości (być może przez nieprzemijający zachwyt japońskimi wersjami) że głupoty fabularne nie świadczą o niekompetencji twórców, a są w pełni zamierzone. Kiedy Kira w wersji Wingarda – jedynego autora, który zauważył, jak często antybohater serii potrafił być aspołecznym idiotą – wrzeszczy na widok wręczającego mu notatnik śmierci boga Ryuka lub nieudolnie flirtuje z dziewczyną („Myślałem, że wieczorem przejrzymy sobie razem parę stron, znajdziemy kilku przestępców…”), fani marudzą, że filmowcy nie zrozumieli charakteru ich idola. Gdy superdramatyczny, oparty o tradycyjnie przekomplikowany plan finał przez kilkanaście minut raczy nas kiczowatymi hitami lat 80. z „The Power of Love” Jennifer Rush na czele, forumowicze marudzą, że muzyka nieustannie sabotowała wydarzenia na ekranie. Jasne, Reżyser nigdy nie daje w turbooczywisty sposób znać, że mimo poważnej otoczki tworzy film, który jest w zasadzie parodią, ale przecież co krok można rozpoznać jego intencje. Kilka razy wykorzystuje w hołdzie dla Sama Raimiego (mistrza godzenia horroru z komedią) kiczowate perspektywy holenderskie. W szafce psychopatycznej partnerki głównego bohatera umieszcza typową dla Tego Typu Dziewczyn plakietkę z napisem „NORMALNI LUDZIE MNIE PRZERAŻAJĄ”. Podczas konfrontacji z chuliganem każe ogłosić Kirze „nie możesz mnie bić, bo jesteś dorosły, więc byłoby to znęcanie się nad nieletnim”. Napisy końcowe przeplata komicznymi gafami aktorów. Zresztą trzeba nie mieć serca, by nie docenić roli L w wykonaniu znakomitego Lakeitha Stanfielda, który raz biega za Kirą po mieście jak patykowaty Terminator, a innym razem bez cienia ironii odzwierciedla wszystkie absurdalne pozy swojego odpowiednika z anime. Albo Willema Defoe, który jako sarkastyczny bóg śmierci Ryuk nasyca każdą linijkę czarująco teatralną przesadą.

Można się kłócić, że Wingard zasłużył sobie na takie przyjęcie swojego filmu. W końcu skierował go nie do licznych zagorzałych fanów serii lub głównego nurtu, ale przede wszystkim do odbiorcy, który zna Death Note’a i czuje do niego pewien sentyment, ale dziś traktuje go raczej jako kiczowatą pamiątkę z przeszłości w stylu płyt The Offspring czy Beyblade’ów. Nie zmuszam też nikogo do postawienia przedrostka arcy- przed tym dziełem (sam jestem od tego daleki), a jedynie chcę, by każdy oceniał je na podstawie tego, co właściwie próbuje ono zrobić. Jak dla mnie jest to jednak nowa pozycja obowiązkowa dla miłośników campu spod znaku Raimiego, którą polecę z czystym sercem każdemu fanowi inteligentnych zabaw kiczem. Najlepiej przygotujcie się do seansu, oglądając najlepszy film Wingarda, czyli Gościa z 2014 roku. To absolutnie niesamowity misz-masz gatunkowy, który otwiera się jak poważny dramat, szybko skręca w stronę komedii, a na końcu zmienia się w inteligentny pastisz slashera z lat osiemdziesiątych. To ta sama oparta o sprytne mrugnięcia do widza, jaskrawe światła i ejtisową muzykę retro-estetyka, którą reżyser wykorzystał też w Death Note, tyle że znacznie bardziej czytelna w swoich zamiarach i oparta o znacznie ciekawsze przesłanie. Gość daje nam do przetrawienia ciekawą popkulturową papkę, obsadzając w roli slasherowego łotra ucieleśnienie wewnętrznie sprzecznego ideału młodego Amerykanina – Death Note skupia się głównie na prześmiewczym dialogu ze swoim materiałem źródłowym. Trochę mniej ambitne założenie, ale przed Wingardem tyle swady w adaptowaniu anime na potrzeby filmu z żywymi aktorami okazywał dotąd chyba tylko Takashi Miike.