Free Fire

Wczesne filmy Bena Wheatleya bardziej docenia się po zakończeniu seansu niż w jego trakcie. Zwłaszcza A Field in England, zwieńczenie okresu jego przedhollywoodzkiej kariery, potrafi być istną mordęgą. To czarno-biały, ospały, abstrakcyjny film, którego osadzona podczas siedemnastowiecznej rewolucji angielskiej fabuła oparta jest o powolną degradację psychiki grupki dezerterów – faszerowanych przez okrutnego alchemika substancjami halucynogennymi i zmuszonych do przeczesywania pustego pola za nieistniejącym skarbem. Nienajlepsza recepta na dobrą zabawę, ale jednocześnie obdarzony brutalnym pięknem i podszyty czarnym humorem materiał na godziny przemyśleń: psychodeliczny obraz totalnego rozkładu cywilizacji, egzystencjalny horror buntujący się przeciwko kliszom kina historycznego, zestaw niekomfortowych analogii między ówczesnymi relacjami władzy z czasami współczesnymi. Dzieło skrojone pod specyficznego widza i właściwie tylko pod niego.

Podobnie przytłaczającą atmosferę ma pierwszy pełnometrażowy film Wheatleya, Down Terrace, którego bohaterów więzi nie wiejskie pole nadzorowane przez irlandzkiego maga, a typowa sytuacja brytyjskiej klasy pracującej – napięte relacje rodzinne, niespodziewana ciąża i podszyta problemami ekonomicznymi wzajemna nieufność. To bezlitosne, miejscami ocierające się o socjopatię kino gangsterskie, w którym mimo wszystko bez reszty rozkochała mnie jedna scena parodiująca standardy gatunku. Bill i Karl, ojciec i syn dowodzący małą organizacją przestępczą, poszukują w swoich szeregach szpicla. Praktycznie na oślep decydują, że musi być nim Garvey, otyły i nieszczególnie bystry menedżer klubu nocnego, którego zapraszają do siebie na imprezowy wieczór. Pada decyzja, że w zaciszu domowym zdrajcą zajmie się profesjonalnie Pringle, zaprzyjaźniony z rodziną ekspert od brudnej roboty. Pringle pojawia się jednak na progu Karla i Billa ze swoim kilkulatkiem, bez narzędzi i z wyjaśnieniem, że nie ma dużo czasu, bo żona kazała mu wcześnie wrócić – spowodowane tym zamieszanie Garv wykorzystuje, by przerażony przybyciem zabójcy uciec po schodach na pierwsze piętro i zamknąć się tam w pokoju na klucz. Ścigające go trio zderza się z drzwiami i zaczyna pertraktować, żebyś nie był wiśnia, chłopie, że nic ci nie zrobimy, kolego, że zaraz cię dorwiemy, grubasie. Komedia pomyłek trwa kilka minut, podczas których Wheatley wyciska z absurdalnej sytuacji wszystkie soki. Gdy Garvey drży o życie, musi słuchać, jak za drzwiami jego potencjalni oprawcy dumają nad włamaniem się do środka („Przebijamy się, Bill?”, „Zdurniałeś, to szkło z epoki wiktoriańskiej”), straszą go dzieckiem („Powiedz panu, że go widzisz”, „Widzię ciebie!”, „Serio, kurwa?!”), zbaczają z tematu („Też będziesz miał synka? Cho się przytulić, suko”), uspokajają zaniepokojoną panią domu, że nic się nie dzieje („Czy mały chce się napić soku z koncentratu?”, „Nie, dzięki Maggie, nic sztucznego”), a wreszcie przez odwrót Pringle’a w rodzinne pielesze są zmuszeni skapitulować. To był tylko taki test, Garv. Pokazałeś że masz charakter, Garv. Chodź się napić, Garv.

 

Minęło parę lat od premiery A Field in England, a Wheatley zyskał szerszy rozgłos dzięki wysokobudżetowemu High-Rise, solidnej adaptacji powieści J.G. Ballarda o przykuwającej oko obsadzie (Tom Hiddleston, Jeremy Irons, Luke Evans). Choć można tęsknić za niesamowitą bezkompromisowością jego wizji sprzed hollywoodzkiej ery, reżyser całkiem zręcznie godzi dziś potrzeby mainstreamu z arthouse’owym sznytem. Dowodem na to jest jego najnowszy film, Free Fire, który przez 90 minut uderza w te same tony sadystycznej komedii pomyłek, co opisana powyżej scena z debiutanckiego Down Terrace. Czarny humor smakuje tak samo wyśmienicie, ale zamiast motywu egzekucji na szpiclu brutalnej parodii doczekuje się tu teatralny schemat hollywoodzkich strzelanin.

Rok 1978, opuszczona fabryka na obrzeżach Bostonu. W lewym narożniku opustoszałej hali produkcyjnej znajduje się międzynarodowa ekipa handlarzy bronią, a w prawym narożniku grupa krewkich Irlandczyków próbująca zakupić w ilościach hurtowych karabiny maszynowe. Ani nazwa filmu, ani plakaty pełne luf wymierzonych we wszystkie strony nie pozostawiają złudzeń co do tego, czy transakcja przebiegnie gładko. Mimo to cały pierwszy akt przez trzydzieści minut skupia się na budowaniu napięcia i wzajemnych animozji, by kiedy już wszystko gruchnie, film nie musiał zwolnić ani na chwilę. Zazwyczaj spokojny Chris (Cillian Murphy) irytuje się, że zamawiał M16, nie AR70. Pochodzący z RPA blagier Vernon (Sharlto Copley) jest bardziej niż skory do eskalowania kłótni. Tendencję tę stara się powstrzymywać jego partner biznesowy Martin (Babou Ceesay), były członek Partii Czarnych Panter, który jednocześnie kombinuje, jak zachować przeznaczoną dla Irlandczyków amunicję dla siebie. Stevo (Sam Riley) chowa się przed wściekłym Harrym (Jack Reynor), którego siostrę okaleczył dzień wcześniej podczas kłótni. Pełniący prawdopodobnie kluczową funkcję w IRA podstarzały Frank (Michael Smiley) wdaje się co chwilę w kolejną utarczkę słowną z równie wymuskanym, co wyszczekanym najemnikiem Ordem (Armie Hammer). Gdy Ord dziwi się uwagą, że komuś w Hollywood mógłby doskwierać chłód, Frank opryskliwie odpowiada, że nie chodziło o mu o fabrykę bzdur w Los Angeles, a o prawdziwe Holywood w irlandzkim hrabstwie Down. Sygnał dla widza jest czytelny: nie licz na amerykański kicz. Zaraz zrobimy to po wyspiarsku.

I rzeczywiście, trwająca sześćdziesiąt minut strzelanina łamie wszystkie obowiązujące zasady kręcenia scen akcji. To nie hipnotyzujący balet strzelców wyborowych czy czytelnie przedstawiony ciąg zimnych, profesjonalnych eliminacji – w minutę po pierwszym wystrzale praktycznie każdy bandzior w garażu dostaje od razu kulkę w nogę lub brzuch, brocząc krwią kuśtyka w kierunku najbliższej osłony, a tam spędza kolejną godzinę wyklinając wszystkich, wrzeszcząc wniebogłosy i strzelając na oślep. Co chwilę ktoś rozsądnie krzyczy „Ej, ale może przestaniemy się wymordowywać, zanim przyjadą gliny?”, ale zawsze przerywa mu huk pistoletu, czasem nawet własnego. Nikt nie wie, gdzie i w jakim stanie jest reszta ocalałych – po jakimś czasie po hali roznoszą się donośne słowa „Jeb się, ćpunie!”, na co odpowiedź brzmi „Chwila, to ćpun jeszcze żyje?”. Gdy Ord lekko płaczliwym głosem wysyła w eter pytanie, czy jeszcze kogoś obchodzi, co się z nim dzieje, Frank z nieukrywaną satysfakcją odpowiada „Napisz o tym w swojej, kurwa, autobiografii”. Chaotyczny równie bardzo co wydarzenia na ekranie montaż skupia się na perspektywach bohaterów, nie pozwalając widzowi śledzić starcia z czytelnych pozycji – jest on tak samo zagubiony, co wszystkie postaci. Odbiorcę przyzwyczajonego do rzemiosła speców z Hong Kongu czy mistrzów szkoły direct-to-video może to frustrować, bo przecież Wheatley miał mnóstwo czasu, by zrozumiale zarysować niewielkie miejsce akcji i wzajemne pozycje wszystkich aktorów wewnątrz niego. Mijałoby się to jednak z celem filmu. Free Fire nie chce gloryfikować strzelanin przyjemną dla oka choreografią, a wycisnąć maksimum cierpkiego humoru z tego, jak wygląda przemoc oparta o broń palną.

Znamienną rolę w całym zamieszaniu gra jedyna kobieta, pełniąca funkcję pośrednika Justine (Brie Larson), która okazjonalnym zachowaniem z gatunku „uch, faceci” nie tylko ustawia jedną z najzabawniejszych scen, ale podkreśla męsko-toksyczny charakter całej masakry. Film Wheatleya jest jak deathmatch w sieciowej strzelance, której czat głosowy tonie w jazgotliwych wrzaskach podenerwowanych chojraków. Ale że respawnów brak, każdy z nich od wejścia w otwartą konfrontację woli pełzać po posadzce pełnej używanych strzykawek („NO ŻEŻ TY”), żałośnie pertraktować z wynajętymi psami wojny lub w panice atakować wszystko, co się rusza („Przepraszam, stary, nie chciałem” jest w scenariuszu refrenem). Niemal każda postać to napędzany adrenaliną i testosteronem niemoralny idiota, któremu wydaje się, że w sytuacji zagrożenia potrafi stać się Bruce’em Willisem i panować nad sytuacją, w której Pan Bóg hurtem kule nosi. Kontrast między duchem hollywoodzkiego zawadiaka a coraz bardziej żałośnie wyglądającym, stopniowo niszczonym ciałem u każdego bohatera wystarcza, by przez kilkadziesiąt minut budzić co chwilę wredny chichot. I choć żart jest nieustannie powtarzany, nie nudzi się – Wheatley co chwilę zmienia dynamikę walki, wprowadzając do swojej piaskownicy kolejne elementy pokroju brzęczącego głośno telefonu, niespodziewanych gości czy odpalonej furgonetki. Umiejętnie korzysta też z przyćmionych świateł i typowych dla siebie wstawek muzycznych, od muzyki organowej po Johna Denvera. A to wszystko, by pokazać grę, której każdy uczestnik ma wszystko do stracenia i niewiele do zyskania. Może nieszczególnie głębokie (co widać zwłaszcza w kontraście z karkołomną adaptacją Ballarda), ale ubrane w skuteczną formę panaceum na typową dla kina akcji poetykę, która bardziej ideału twardziela proponującego wspólne piwo ceni ideał twardziela ryzykującego co krok trwałe kalectwo. Bo przecież tak trzeba, Garv. W końcu jesteś facetem, Garv.